Ja tylko zrobiłam to, co powinnam
Treść
- opowiada Justyna Kowalczyk, złota, srebrna i brązowa medalistka olimpijska w biegach narciarskich
![]() |
Szczęśliwa, zmęczona i troszkę zakłopotana witającymi ją tłumami - Justyna Kowalczyk wróciła wczoraj do kraju z Vancouver. Na warszawskim Okęciu czekało na nią morze kibiców, dziennikarzy i kapela z rodzinnej Kasiny Wielkiej. - Nie spodziewaliśmy się aż tak gorącego powitania, ale jesteśmy niezmiernie szczęśliwi, że mogliśmy sprawić wam tyle radości - powiedział trener Aleksander Wierietielny, architekt sukcesów czterokrotnej medalistki olimpijskiej. - Mam nadzieję, że razem z moją ekipą dostarczymy jeszcze wielu takich emocji i będziecie mogli nas w ten sposób witać częściej - dodała Kowalczyk. Biegaczka do kraju wróciła na chwilę, już jutro wyjeżdża do Lahti, gdzie czekać ją będą kolejne zawody Pucharu Świata. Na dalszą część sezonu ma konkretne plany - trzy Kryształowe Kule: duża oraz małe za triumf w biegach długich i sprintach. A o czym mistrzyni olim-pijska opowiadała dziennikarzom, przeczytają Państwo poniżej. |
![]() |

Pani pierwsze wrażenia po po wrocie do kraju?
- Cieszę się, że mogłam sprawić kibicom tyle radości. Ich wsparcie było dla mnie niezwykle ważne, także w dalekim Whistler, gdzie od biało-czerwonych flag aż się roiło; co było szczególnie widoczne podczas biegu na 30 kilometrów.
Co Pani czuła na jego finiszu, gdy Marit Bjoergen szaleńczo atakowała, a Pani musiała heroicznie bronić pierwszej pozycji?
- Nie powiem nic ciekawego: byłam tak zmęczona, że nic nie czułam. Po prostu instynktownie walczyłam, i tyle. Biegi są wyczerpującą konkurencją, pod koniec morderczego dystansu, jakim jest 30 km, bolą wszystkie mięśnie i tak naprawdę rywalizuje się sercem.
Po zdobyciu brązowego medalu w biegu łączonym przyznała Pani, że poczuła się sportowcem spełnionym. A po wywalczeniu złota?
- Trudno to opisać. Pamiętam wiele chwil, ale chyba najmocniej utkwił mi moment sprzed dekoracji, gdy wręczająca medale pani Irena Szewińska poprosiła mnie o autograf. To było niesamowite, to był "kosmos", ogromny szczyt. Pani Irena była przecież ideałem sportowca, a tu nagle poprosiła mnie o podpis. Wtedy uświadomiłam sobie, co osiągnęłam. A w ogóle te igrzyska - sportowo - były wyjątkowe, tak dla mnie, jak i dla całej reprezentacji. Rozpoczął Adam Małysz, który już pierwszego dnia zdobył medal i dodał nam skrzydeł. Przed czterema laty w Turynie na sukces czekaliśmy bardzo długo i w ekipie panował przygnębiający nastrój. Teraz było inaczej, nieporównywalnie lepiej.
Tajemnice olimpijskiego sukcesu to wielka forma, świetne przygotowanie nart...
- Formę zawdzięczałam trenerowi, narty - serwismenom. Są najlepsi na świecie! Wykonali swą pracę fantastycznie, a ja tylko zrobiłam to, co powinnam.
Pełen komplet medali olimpijskich, złote krążki mistrzostw świata, Kryształowa Kula, triumf w Tour de Ski - zdobyła Pani już wszystko, co biegaczka zdobyć może. Jak w takiej sytuacji znaleźć kolejną motywację i kolejne cele?
- Nie mam z tym najmniejszego problemu. Kocham biegi, są moim życiem, moją pasją i pracą zarazem. Jestem szczęściarą, bo robię to, co lubię i dlaczego miałabym coś zmieniać? Uwielbiam startować, uwielbiam podróże, poznawać nowych ludzi, a sport pozwala mi to wszystko realizować. Przede mną kolejne cele, choćby w tym sezonie mam szansę po raz drugi zwyciężyć w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Przed wyjazdem do Kanady mówiłam, że igrzyska są absolutnie głównym zadaniem, tak było, ale nie znaczy to, że mogę teraz spocząć na laurach. Duża Kryształowa Kula jest blisko, mogę powalczyć o małą w sprincie. Wciąż mam co wygrywać, o co walczyć, za cztery lata jest następna olimpiada. W Soczi będą inne trasy niż w Kanadzie, dużo trudniejsze, czyli lepsze.
W Whistler było wspaniale, ale nie brakowało też kontrowersji. Wpierw dramat przeżyła Petra Majdic, potem spore poruszenie wywołały Pani słowa o przewadze sportowców-astmatyków. Żałuje ich Pani?
- Nie. Chciałam wzbudzić kontrowersje i komentarze, bo cały czas uważam, że sprawa jest nienormalna. Nagle okazuje się, że większość sportowców poważnie choruje, a jeśli ktoś uważa, że przyjmowanie specyfików znajdujących się na zakazanej liście nic im nie daje, to ręce opadają. Nie chcę jednak teraz do tego wracać, bo połowę igrzysk miałam przez swoje słowa popsute. A jeśli chodzi o wypadek Petry - to wspaniała biegaczka, znakomicie wyszkolona technicznie. Jeśli wywraca się, łamie żebra i być może w efekcie kończy karierę, to coś jest nie tak. Jeśli wiele dziewczyn odwiedza olimpijską klinikę po wypadkach, to chyba o czymś świadczy. Potem organizatorzy trasy poprawili, ale nie zmienię o nich zdania. Były fatalne.
Lubi Pani spokój i ciszę, jest osobą szalenie skromną, ale po Vancouver tej ciszy może nie być za dużo. Przygotowuje się już Pani powoli na "Kowalczykomanię"?
- To prawda, najlepiej czuję się w ciszy, lubię w samotności poczytać dobrą książkę, i to się nie zmieni. Mam dystans do wszystkich sukcesów, sławy, nie zmienią mnie one. Biegi uczą pokory, powtarzam to często, są świetną szkołą życia. A całe to zamieszanie mnie najpewniej ominie, teraz w kraju będę ledwie kilkadziesiąt godzin, zaraz jadę na kolejne pucharowe zawody. Nie mam nawet czasu na świętowanie olimpijskich sukcesów, chwilę pobędę tylko z rodziną i tyle. Może w kwietniu podelektuję się tymi medalami, ale i tak nie za długo. Wakacje, jeśli w ogóle, będą krótkie, po nich trzeba będzie zacząć przygotowania do kolejnego sezonu. Jak zawsze. W trakcie roku przebywam 300 dni poza Polską, cały czas zajmuje mi praca, treningi itd.
Biegi staną się naszym sportem narodowym?
- Byłoby wspaniale, bo to fantastyczna dyscyplina, pozwalająca nie tylko spalić trochę tłuszczu, ale i odreagować stresy dnia codziennego. Chciałabym jednak, by Polacy w ogóle ruszyli do sportu, jakiegokolwiek. Czas odejść od telewizora czy monitora, to tak naprawdę niczemu nie służy.
Wysłuchał Piotr Skrobisz.
Nasz Dziennik 2010-03-02
Autor: jc