Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Islandia - upadłość kontrolowana

Treść

Małgorzata Goss



- Nie można wykluczyć, że Grecja nie uniesie ciężaru zadłużenia i stanie się niewypłacalna - oświadczył szef eurogrupy Jean Claude Juncker, wypowiadając głośno to, co ekonomiści mówią od początku kryzysu. Juncker zagroził, że jeśli Ateny nie wdrożą dalszych rygorystycznych cięć wydatków budżetowych - nie otrzymają kolejnego pakietu pomocowego wartego 130 mld euro. Wiadomo zaś, że bez tej "pomocy" Grecja nie będzie w stanie wykupić w marcu obligacji na kwotę ponad 14 mld euro.
- Znaleźliśmy się na krawędzi oficjalnego bankructwa - powiedział rzecznik greckiego rządu Pantelis Kapsis. Po czterech latach kryzysu i cięć Grecja utknęła w głębokiej recesji. Jej zadłużenie rośnie, chociaż wszystko, co otrzymuje w ramach pomocy, przeznacza na jego spłatę.
Widząc zbliżanie się kraju do przepaści, banki niemieckie i francuskie chyłkiem wycofują się z ugody o restrukturyzacji greckiego długu. Nie zgadzają się na redukcję o 100 mld euro, co miało obniżyć zadłużenie Grecji ze 160 do 120 proc. PKB. Co więcej, główna orędowniczka ugody z bankami kanclerz Angela Merkel wyraźnie przestała popierać to rozwiązanie. Zapewne dostrzegła, że z Grecji więcej już nie da się wycisnąć.

Tortury finansowe
Rząd grecki tnie wydatki, aby utrzymać się w strefie euro, a Grecy tymczasem wiedzą swoje: wycofali oszczędności z banków i wytransferowali je za granicę lub ukryli pod podłogą, aby nie podlegały dewaluacji w chwili powrotu do drachmy. Wyraźnie spodziewają się opuszczenia przez Grecję strefy euro.
Mimo recesji w kraju "trojka" (przedstawiciele UE, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego) żąda dalszych oszczędności - obniżenia płacy minimalnej, zwolnień w administracji, likwidacji trzynastek, liberalizacji kodeksu pracy, prywatyzacji. Rząd Grecji, chcąc uniknąć zarządu komisarycznego nad krajem, planuje powołać własnego komisarza ze specjalnymi uprawnieniami do obniżenia emerytur, podwyższenia składek emerytalnych i zdrowotnych, zamykania nierentownych zakładów państwowych.
Zwierzchnik Greckiego Kościoła Prawosławnego Hieronim II ostrzegł kilka dni temu w liście do premiera Papademosa, że w kraju może dojść do wybuchu społecznego, ponieważ bieda i głód osiągnęły poziom nienotowany od II wojny światowej. Poziom bezrobocia przekracza 19 proc., bez pracy jest 47 proc. młodych ludzi.
Jeszcze gorsze wskaźniki ma Hiszpania, gdzie brakuje pracy dla blisko 5,5 mln osób, stopa bezrobocia wynosi 23 proc., brak zatrudnienia dotyka połowy młodych ludzi, a 600 tys. rodzin nie ma żadnego dochodu. Nie lepiej jest w Portugalii, choć mniej się o niej mówi. Połowa Portugalczyków wyemigrowała za pracą, szukając zatrudnienia nawet w Afryce. Na prowincji straszą opustoszałe domostwa i całe wioski, gminy zaś oferują nieruchomości za darmo, byle ktoś chciał w nich gospodarować. Podwyżki podatków skłaniają firmy do ucieczki z kraju. W miastach raz po raz wybuchają protesty społeczne, na ulicach szerzy się żebractwo z powodu biedy oraz prostytucja.

Krach planu ratunkowego
Wyraźnie przy tym widać, że cięcia i wyrzeczenia społeczne nie przywracają tym krajom równowagi finansowej. Przeciwnie, spychają je w recesję i głębsze zadłużenie. Gdyby Grecja porzuciła euro, jej waluta uległaby osłabieniu, towary greckie stałyby się tańsze niż importowane, przez co wzrosłaby ich konkurencyjność, więc Grecy kupowaliby greckie wyroby, pobudzając własną gospodarkę - i cały mechanizm automatycznie by się naprawił. Wierzyciele zaś mogliby liczyć, że Grecy spłacą przynajmniej tę część eurodługów, która wynika z przeliczenia euro na drachmy w skali 1 do 1.
I odwrotnie - trzymanie Grecji w strefie euro wymaga jej "utrzymywania", czyli płacenia za nią rachunków, na co Niemcy, jak widać, nie mają ochoty. Dlatego zmuszają Greków, aby dziurę w bilansie płatniczym spowodowaną małą konkurencyjnością produktów greckich i nadmiernymi zakupami towarów importowanych zasypywali poprzez zmniejszanie wydatków, czyli redukcję deficytu. Tylko że ten mechanizm nie zwiększa konkurencyjności towarów greckich tak skutecznie jak dewaluacja waluty. Zanim cięcia budżetowe przełożą się na spadek cen rodzimych towarów, kraj popadnie w recesję, a większość gospodarki greckiej upadnie. To samo dotyczy innych krajów Południa. Póki co, za przedłużanie tego euroeksperymentu miliony Europejczyków płacą biedą i cierpieniem. Czyżby dominacja polityczna Niemiec w Europie warta była każdej ceny?

Bankructwo przez banki
Wbrew wpajanej nam opinii - poza eurostrefą jest życie, i to lepsze niż w euro. Wyspiarska Islandia, po spektakularnym bankructwie pod koniec 2008 r., gdy upadek trzech największych banków i przejecie ich przez rząd spowodowały niewypłacalność kraju, ponownie wychodzi na prostą. Ten maleńki kraj wybrał inną drogę niż Grecja: zamiast za cenę wielkich wyrzeczeń spłacać długi, aby tylko uniknąć bankructwa - Islandia odmówiła spłat wierzycielom. Czyli zbankrutowała. Po czym postawiła na wzrost gospodarczy, długi zostawiając na potem. Wierzyciel, gdy już raz zaksięguje straty, stara się potem odzyskać cokolwiek. Rating Islandii jest przez to niższy (BBB), ale stabilny, wracają inwestorzy, spada inflacja i bezrobocie. Jesienią kraj zrezygnował z pomocy Międzynarodowego Funduszu Walutowego i jego ozdrowieńczych recept. Islandia decyduje o sobie suwerennie, ponieważ nie należy do strefy euro, nie należy nawet do Unii Europejskiej, ma własną walutę - koronę, a z Unią łączy ją tylko przynależność do Europejskiego Obszaru Walutowego i porozumienie o wolnym handlu - EFTA.
Zaledwie trzy lata wcześniej zdawało się, że kraj znalazł się w położeniu bez wyjścia. Gdy banki Glitnir, Kaupthing i Landsbanki wstrzymały wypłaty z kont i transfery, rząd, niewiele myśląc, przejął je na własność. I to był błąd! Okazało się, że ciążą na nich idące w setki miliardów euro zobowiązania, w większości zagraniczne, które automatycznie przeszły na państwo. Łączne aktywa tych banków dziesięciokrotnie przekraczały PKB Islandii, które wynosi około 14 mld euro. Zadłużenie publiczne kraju natychmiast skoczyło z niskiego poziomu 10 proc. do ponad 100 proc. PKB.
Gros zagranicznych zobowiązań walutowych wygenerował internetowy bank Icesave należący do Landsbanki. Powierzyły mu pieniądze firmy z Niemiec i Wielkiej Brytanii, hrabstwa brytyjskie, a także pół miliona obywateli holenderskich, brytyjskich i belgijskich, których skusiło atrakcyjne oprocentowanie depozytów. Jego zobowiązania zagraniczne wynosiły 3,8 mld euro. Mieli je spłacić Islandczycy, których jest 320 tys., solidarnie - po 12 tys. euro na głowę. Ugoda z wierzycielami, czyli brytyjskim i holenderskim rządem, które spłaciły własnych obywateli, przewidywała rozłożenie spłaty na 15, a potem 30 lat.

Prezydent z twardym karkiem
Co zatem spowodowało, że pierwszy kraj bankrut w ciągu trzech lat stanął na nogi? Islandczycy nie pozwolili założyć sobie pętli zadłużenia na szyję. W rozpisywanych dwukrotnie referendach odmówili spłacania zagranicznych długów zaciągniętych przez prywatne banki, wedle zasady, że za długi odpowiada dłużnik, a nie podatnicy. Pomógł im w tym prezydent kraju Ólafur Ragnar Grimsson, który nie wahał się dwukrotnie rozpisać w tej sprawie referendum, stawiając czoła presji międzynarodowej (to poniekąd wyjaśnia, dlaczego Grimsson piastuje urząd czwartą kadencję).
W rezultacie państwo islandzkie przeprowadziło upadłość kontrolowaną: zagwarantowało zobowiązania banków wobec islandzkich firm i osób prywatnych, a długami zagranicznymi obciążyło akcjonariuszy banków. Premiera Geira Haarde, który te banki pospiesznie znacjonalizował, Islandczycy zmusili do dymisji i postawili przed sądem. Powołali też oddolnie komisję konstytucyjną i zabrali się za pisanie nowej konstytucji, aby podobna sytuacja nie mogła się powtórzyć. Islandię czeka jeszcze proces przed trybunałem EFTA za historię z bankami, ale upływ czasu prawdopodobnie tylko wzmocni jej pozycję.
Po bankructwie Islandia doświadczała przez dwa lata głębokiej recesji, gospodarka kurczyła się w tempie prawie minus 7 proc. PKB, a bezrobocie, wcześniej nieznane, wzrosło do 10 procent. Deprecjacja korony sięgnęła 35 proc., jej międzynarodowa wymienialność została wstrzymana, kapitał czmychnął z kraju, kapitalizacja giełdy spadła o 90 proc., stanęły inwestycje, posypały się bankructwa, licytacje, zwolnienia.

Pomogło osłabienie waluty
Bank centralny Islandii, znany z dwucyfrowych stóp procentowych, zmuszony był ostro z nimi zejść, aby pobudzić gospodarkę. Dzięki obniżce stóp i deprecjacji waluty nieopłacalne stały się operacje carry-trade, za pomocą których w poprzednich latach fundusze spekulacyjne wyprowadzały wielomiliardowe zyski z kraju.
Recesja sięgnęła dna w 2010 r., ale już pod koniec roku spadek PKB wyhamował. Osłabiona korona silnie wsparła eksport, inflacja uległa obniżeniu, kurs walutowy ustabilizował się na rynkowym poziomie. Rząd wdrożył program cięć oszczędnościowych (na skalę 10 proc. PKB w rozłożeniu na trzy lata), zwiększył podatki, zmniejszył płace budżetówki i subwencje rolne, zrestrukturyzował system wydatków społecznych. Plan ułożono tak, aby oszczędzić najsłabszych oraz utrzymać usługi państwa na odpowiednim poziomie. Bez zadłużania się i bez spłacania bankowego zadłużenia.
Miniony rok był dla Islandii rokiem wzrostu. Kraj znów zaczął się rozwijać w tempie 2,6 proc. PKB. Według prognoz, w bieżącym roku i następnym gospodarka zwolni, ale od 2014 r. wzrost gospodarczy ma przyspieszyć. Ciążący nad krajem proces o spłatę długów bankowych ma tę dobrą stronę, że ułatwia Islandczykom prowadzenie kampanii "Nie dla euro". Trzeba bowiem zaznaczyć, że w chwili krachu bankowego ówczesny rząd Islandii natychmiast ogłosił zamiar wstąpienia kraju do Unii Europejskiej i przyjęcia euro. Wiązałaby się z tym konieczność spłaty przez państwo zadłużenia, czyli wkroczenie na drogę Grecji, Portugalii i innych. Na to zaś, by spłacać długi za prywatne banki, wyspiarze stanowczo się nie godzą.

Nasz Dziennik Czwartek, 9 lutego 2012, Nr 33 (4268)

Autor: au