Przejdź do treści
Przejdź do stopki

"Inka" już nie przyszła

Treść

Zdjęcie: Adam Wojnar/ Nasz Dziennik

Z Brunonem Tymińskim, wujkiem Danuty Siedzikówny „Inki”, rozmawia Adam Białous

Choć ze stopnia pokrewieństwa wynika, że jest Pan dla „Inki” wujkiem, to jeśli chodzi o różnicę wieku, jest Pan od niej zaledwie 4 lata starszy. Na pewno więc w dzieciństwie, podczas rodzinnych spotkań, spędzaliście ze sobą sporo czasu.

– Przed wojną nasza rodzina Tymińskich, z której pochodziła Eugenia Siedzik z domu Tymińska – mama Inki, mieszkała w 147-hektarowym majątku ziemskim w Harasimowiczach, miejscowości położonej w pobliżu Dąbrowy Białostockiej, niedaleko od Różanegostoku. Właścicielami tego majątku byli moi rodzice, a dziadkowie Inki – Helena i Jan Tymińscy. Od Harasimowicz do leśniczówki Olchówka koło Narewki, w której mieszkali Siedzikowie, było około 100 km, tak więc nie spotykaliśmy się bardzo często. Nasze spotkania z moją siostrą Eugenią, jej mężem Wacławem i jej córkami Wiesią, Danką i Ireną odbywały się przeważnie w czasie wakacji. Czasami Wacław Siedzik, który był leśniczym, przyjeżdżał do nas sam na polowania. Był miłośnikiem polowań i bardzo dobrze strzelał.

Z tych czasów pamiętam Dankę jako dziewczynkę bardzo wesołą, często roześmianą, chętną do zabawy. Na drzewa wspinała się lepiej niż my, chłopcy. Bardzo lubiła zabawę w chowanego. W czasie wojny nasze wzajemne odwiedziny siłą rzeczy stały się bardzo rzadkie. Za pierwszego Sowieta przemieszczać się, chcąc odwiedzić rodzinę, nie było jeszcze trudno, bo oni na to nie zwracali większej uwagi. Natomiast za okupacji niemieckiej było znacznie trudniej. Niemcy kontrolowali drogi i ciągle legitymowali. Żeby gdzieś dalej pojechać, trzeba było mieć specjalne pozwolenie. Nasze wzajemne rodzinne kontakty stały się jeszcze trudniejsze po tym, jak w październiku 1944 r. komuniści odebrali nam majątek w Harasimowiczach. Na wyprowadzenie się dano nam 48 godzin i zabroniono osiedlać się nie bliżej niż dwa powiaty od Harasimowicz.

To prawda, że w 1939 r. dostał Pan od rodziców zadanie przywieźć Dankę Siedzikównę do majątku w Harasimowiczach?

– To autentyczna historia. Krótko przed wybuchem wojny miałem przywieźć Dankę od Siedzików z leśniczówki Olchówka do Harasimowicz. Było to związane z tym, iż Danka wcześniej uczęszczała do szkoły powszechnej w Olchówce, gdzie były tylko 4 klasy. Po ich ukończeniu w czerwcu 1939 r. od września miała zamieszkać u nas w Harasimowiczach i pójść do 5 klasy do szkoły salezjańskiej w Różanymstoku.

Pod koniec sierpnia dostałem od rodziców polecenie, żeby w drodze powrotnej z Wołkowyska, gdzie odwiedzałem kolegę, zajechać do domu Siedzików po Dankę i przywieźć ją do Harasimowicz. Kiedy dotarłem do Siedzików, rodzice Danki nie wyprawili jej jednak ze mną do Harsimowicz. Postanowili, że zostaną razem w Olchówce, bo wojna była już rzeczą pewną.

Kiedy widział się Pan ostatni raz z Danką?

– To było w listopadzie 1945 r., ukrywała się po rozwiązaniu przez „Łupaszkę” 5. Brygady AK. Miało to być tylko na okres zimy. Ukrywała się gdzieś w jej rodzinnych stronach i zachorowała na zapalenie płuc. Wtedy przyjechała do mnie, do Białegostoku, gdzie wówczas mieszkałem na stancji i uczyłem się w liceum. Miała 40-stopniową gorączkę. Mieszkała u mnie około 10 dni, a że nie było tu jej jak leczyć w szpitalu, bo mogła wpaść w ręce UB, domowymi sposobami leczyła ją gospodyni mojej stancji. Później odwiozłem Dankę do mojej matki, a jej babci, która mieszkała wówczas w Nierośnie koło Dąbrowy Białostockiej. Danusia zaczęła nawet chodzić do gimnazjum w Nierośnie, gdzie jej babcia Helena Tymińska uczyła języków obcych. Jednak około świąt Bożego Narodzenia UB aresztował w Białymstoku Wiesię, siostrę Danki. Przyszła wtedy do mnie jakaś pani i powiedziała: „Proszę zawiadomić Dankę, że Wiesię aresztowano”. Pojechałem zaraz do Nierośna, żeby ostrzec Dankę, żeby gdzieś się ukryła, bo Wiesia na torturach mogła przecież powiedzieć UB, gdzie jest Danka. Od razu się spakowała i gdzieś wyjechała. Umówiliśmy się wtedy, że spotkamy się w październiku u mojego znajomego w Gdańsku. Potem okazało się, że Danka pod nazwiskiem Obuchowicz podjęła pracę w nadleśnictwie Miłomłyn w powiecie ostródzkim. Miałem też informację, że nawiązała kontakty z oddziałem podziemia. Do tego naszego październikowego spotkania w 1946 r. w Gdańsku oczywiście nie doszło, bo Danka już wtedy nie żyła. Ale ja o jej zamordowaniu dowiedziałem się z gdańskiej gazety dopiero w październiku 1946 roku. To był dla mnie bardzo ciężki cios.

„Inka” opowiadała o swojej działalności w AK?

– Ja też byłem w konspiracji i wiedziałem, że o tym nie należy mówić. Lepiej bowiem jak najmniej wiedzieć, kiedy, nie daj Boże, będzie cię przesłuchiwać UB. Dlatego prosiłem ją zawsze, „ty mi tego nie mów”. Pamiętam tylko, że bardzo dobrze wyrażała się o „Łupaszce”. Traktowała go niemal jak ojca. Mówiła, że był bardzo opiekuńczy wobec swoich żołnierzy, każdego potrafił wysłuchać. Powiem jeszcze panu, że „Inka” nie była jakimś takim malowanym żołnierzem AK, jak to ją często teraz przedstawiają, ona nosiła przy sobie pistolet jak każdy AK-owiec z oddziału. Z tego, co wiem, przeciw nikomu go nie użyła, ale broń miała przy sobie.

Ja nie walczyłem w polu. Oddelegowano mnie do nauczania na tajnych kompletach, jakie były organizowane w Harasimowiczach. Za to też groziła kara śmierci.

Czy rodzina była informowana o egzekucji matki „Inki”?

– Eugenia Siedzik była moją rodzoną siostrą. Kiedy gestapo więziło ją w Białymstoku, przed śmiercią, wysłała list do naszej matki do majątku w Harasimowiczach, gdzie wówczas jeszcze mieszkaliśmy. Był to obszerny list, może na trzy lub cztery strony. Wiem, że był to list pożegnalny, skierowany szczególnie do córek, ona wiedziała, że Niemcy ją zabiją. Ten list przekazaliśmy dla jej córek do Narewki. Prawdopodobnie list ten został przemycony z aresztu gestapo, w którym siedziała Eugenia, bo rodzina w Narewce, w obawie, że list ten może trafić w ręce Niemców, spaliła go. Losy rodziny Siedzików były bardzo tragiczne. Już w lutym 1940 r. jej ojca Wacława Sowieci wywieźli na Sybir. Matki Eugenii i trzech córek nie wywieźli tylko dlatego, że w lutym 1940 r. wszystkie ciężko chorowały na chorobę zakaźną, Sowieci nie wzięli ich, żeby nie zaraziły innych. Mieli je wywieźć podczas kolejnej deportacji, ale wówczas już wyparli ich z tych terenów Niemcy. W 1943 r. z wycieńczenia katorgą w łagrze zmarł w Teheranie ojciec Wacław Siedzik. Tego samego roku Niemcy rozstrzelali matkę Eugenię. Córki Danka i Wiesława poszły więc do AK, Irena była jeszcze za młoda.

Bezpieka prześladowała Pana za pokrewieństwo z „Inką”?

– Kiedy zdawałem na Politechnikę Gdańską, nie przyjęto mnie, bo dopatrzono się, że jestem wujkiem „Inki”. Z Gdańska musiałem uciekać, żeby mnie nie aresztował UB, do Szczecina. Tam nie udało się mnie bezpiece rozpoznać i studiowałem na politechnice na kierunku radiotechnicznym. Po latach przyjechaliśmy z żoną i dwiema córkami do Ełku. Tam znalazłem pracę. Najpierw nauczyciela w techników mechanicznym. Tu jednak zostałem przez jednego z dziennikarzy opisany jako „wróg władzy ludowej” i dlatego wyrzucono mnie z tej posady. Chciałem być nauczycielem, ale władza komunistyczna mnie w szkole nie widziała, dlatego podjąłem pracę m.in. w telekomunikacji.

Jeśli IPN odnajdzie szczątki Danki, gdzie chcą ją Państwo pochować?

– Chcę tu wyrazić wielką wdzięczność IPN, szczególnie panu profesorowi Szwagrzykowi, za to, że z takim oddaniem pracują nad odnalezieniem szczątków „Inki”. W mojej opinii, szczątki Danuty Siedzikówny powinny spocząć na jakimś odpowiednim cmentarzu wojskowym, najlepiej tam, gdzie leżą bohaterowie podziemia. Danka była żołnierzem i jako żołnierz Niepodległej Polski walczyła, do ostatniego oddechu, o jej wolność.

Dziękuję za rozmowę.

Adam Białous
Nasz Dziennik, 4 października 2014

Autor: mj