Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Indywidualistka w każdym calu

Treść

Rozmowa z Justyną Kowalczyk, najlepszą polską biegaczką narciarską

Ostatnie Pani występy w zawodach Pucharu Świata, szczególnie trzecie miejsce w estońskiej miejscowości Otepaeae, zaostrzyły chyba apetyty na dobry olimpijski start? Może nawet na podium?
- Jeśli chodzi występ w Otepaeae, to się tego... spodziewałam. Bardzo lubię tamtejsze trasy, dobrze się na nich czuję. Wiedziałam też, że wreszcie muszą przyjść wymierne efekty ciężkiej pracy, jaką wykonujemy wraz z trenerem Aleksandrem Wierietielnym. A co do igrzysk, wszystko zależy od dyspozycji mojej i rywalek. Przecież nawet gdy ja będę w świetnej formie, mogę trafić na przeciwniczki jeszcze lepsze, mocniejsze.

Co trzeba zrobić, by w Turynie było podobnie jak w Otepaeae?
- Przede wszystkim nie robić zamieszania. Przede mną jeszcze kilka startów, sporo treningów; sama wierzę, że będzie dobrze. Proszę tylko o spokój, to jest podstawa.

Dwa, trzy miesiące temu spodziewała się Pani, że powrót na trasy może być tak znakomity?
- Po to trenowałam i nie obijałam się ani jednego dnia. Wiedziałam, że wrócę troszkę później, ale że zdążę na igrzyska. Dlatego pracowałam ze zdwojoną siłą, energią, dawałam z siebie wszystko. A przy okazji czułam, że pierwszy dobry występ będzie w Otepaeae, naprawdę.

Trudno było Pani przetrwać początek sezonu, gdy wszystkie rywalki mogły już startować, a Pani pozostawało przyglądać się im z boku?
- Oj tak, to było nawet trudniejsze niż wcześniejsze decyzje o dyskwalifikacji, wpierw dwuletniej, potem rocznej. Kiedy w listopadzie dziewczyny zaczęły startować, ja mogłam tylko przyglądać się im z daleka. Raz "wpadłyśmy" na siebie w Kuusamo i wtedy nie byłam w stanie patrzeć, jak walczą. Uciekłam do hotelu. Na szczęście czas biegnie szybko, leczy rany, dziś mogę już spokojnie startować.

Musi być Pani bardzo twardą i odporną osobą - wielu w podobnej sytuacji mogłoby zwątpić, załamać się...
- Ale gdybym się poddała, to by znaczyło, że jestem winna. A ja winna nie byłam, winna się nie czułam i musiałam to udowodnić. Wydaje mi się, że już pokazałam, że do sukcesów i dobrych wyników wcale nie są mi potrzebne żadne niedozwolone substancje. Wystarcza praca, ciężka praca. A dla wiadomości niedowiarków podam, że średnio dwa razy na tydzień jestem poddawana kontroli antydopingowej.

Ma Pani jakiś swój sposób na radzenie sobie w ciężkich sytuacjach?
- Jestem trochę złośliwcem, często się denerwuję, złoszczę i jak się wszystko we mnie gromadzi, to lubię wyładować to gdzieś w lesie (śmiech). Sport mi w tym pomaga, dzięki niemu mam tyle ruchu, że wszelkie smutki uciekają w las.

Była Pani chyba niesamowicie głodna sportu? Dyskwalifikacja, przerwa, potem powrót i od razu życiowe sukcesy?
- Podobnie byłoby zapewne i bez tej nieszczęsnej dyskwalifikacji. Trener Wierietielny dokładnie poukładał moją karierę, ustalił, co i jak ma wyglądać. Już dawno założyliśmy, że obecny sezon będzie kolejnym krokiem do przodu, że stopniowo będę osiągać coraz lepsze wyniki, poprawiać swe umiejętności.

A co można poprawić do igrzysk, by było lepiej i szybciej?
- Wiem, że można się przyczepić do wielu spraw technicznych w moim biegu, ale skoro nie udało się ich wyeliminować od dłuższego czasu, to trudno oczekiwać, by powiodło się to w ciągu miesiąca, który został do olimpiady. Jestem jednak dobrej myśli, pozytywnie nastawiona psychicznie, patrzę w przyszłość z optymizmem. Także w tą najbliższą.
Oczywiście nie dam sobie wmówić, że jestem kandydatką do olimpijskiego medalu! Wiem - byłam ostatnio trzecia na Pucharze Świata, przed rokiem czwarta na mistrzostwach świata. Ale co z tego? Wiele dziewczyn regularnie wygrywa, staje na podium najważniejszych zawodów. To one będą faworytkami. Ja jestem w grupie, która może sprawić niespodziankę, ale nie mam nawet 50 procent szans. Na wszystko trzeba patrzyć realnie. Nie mogę wziąć na swoje barki nadziei na olimpijski medal. Dlatego cieszę się, że niedługo wyjeżdżam z kraju i wracam dopiero po igrzyskach. Będą mogła przygotowywać się w spokoju, z dala od medialnego szumu.

Co uważa Pani za swój największy atut, zaletę, która decyduje o sukcesach, progresji wyników?
- Mam bardzo silny organizm, a przy okazji jestem niesamowicie uparta. W sporcie wytrzymałościowym te dwie cechy znaczą bardzo wiele. Dzięki nim mogę zdecydować się na szalenie duże obciążenia treningowe w okresie letnim, co później procentuje w zimie.

Jest Pani jedynaczką, rodzynkiem, jedyną kobietą w naszej kadrze, ale przyznaje często, że ta sytuacja Pani odpowiada?
- Zgadza się. A wszystko dlatego że jestem indywidualistką w każdym calu. Nie znaczy to oczywiście, że stronię od ludzi, ale pracę lubię wykonywać sama, lubię się sama nad nią skupić. Praca w grupie niezbyt mi odpowiada, gdyby było inaczej, pewnie uprawiałabym sport drużynowy. Biegi narciarskie są sportem indywidualnym, indywidualny jest też trening. Proszę zauważyć, że największe sukcesy osiągają dziś dziewczyny, które trenują same.

Biegi są wymagającą dyscypliną?
- Mówi się, że jedną z najtrudniejszych i najcięższych. To około ośmiu godzin treningu dziennie, i to nie byle jakiego. Ktoś może sobie pomyśleć, że nasze zajęcia wyglądają tak, że wykonujemy jakiś element techniczny, a potem przez pół godziny trener coś nam tłumaczy. Prawda jest inna. Przed śniadaniem mamy półtoragodzinny rozruch, potem trzy godziny nieustannego biegania - na nogach, nartach, łyżworolkach, zależnie od warunków - które pozwalają nam wyrobić wytrzymałość. Po południu idziemy ma trening siłowy.
W Polsce biegi nie są jeszcze popularnym sportem, dlatego ludzie nie zdają sobie nawet sprawy, jak ciężko pracujemy. W Skandynawii, Czechach, Rosji czy Włoszech biegacze są cenieni i honorowani, jak u nas Otylia Jędrzejczak.

Skąd u Pani zamiłowanie do tej dyscypliny?
- Wyszło naturalnie. Od dzieciństwa miałam wielkie predyspozycje siłowo-wytrzymałościowe, zdecydowanie wyprzedzałam rówieśników. Niedaleko domu był klub sportowy o tym profilu i tak się zaczęło. Mimo wielu wyrzeczeń i wyzwań od samego początku czułam, że to dyscyplina dla mnie. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, gdy zaczęłam współpracować z trenerem Wierietielnym.
Relacje w kadrze oparte są na wzajemnym zaufaniu. To nie jest człowiek, który czai się na nas w lesie ze stoperem i czeka tylko, aby wytknąć potknięcie. Nie zabrania nam chodzić na dyskoteki, ale my nie chodzimy sami, bo wiemy doskonale, że następnego dnia czekają nas takie obciążenia, których nie wytrzymamy, jeśli będziemy zmęczeni. Nie wytwarza presji, za to potrafi stworzyć niesamowitą atmosferę do pracy.

Pani sposób na sukces to...?
- Praca. Tylko i wyłącznie praca. Sposób znany od zawsze i zawsze się sprawdzający. Poza tym wokół mnie są osoby, którym na mnie zależy, które nie opuściły mnie w najtrudniejszych momentach.

Ma Pani swój ulubiony dystans, z którym wiąże największe nadzieje na igrzyskach?
- Od zawsze jestem "klasyczką", stąd w Turynie najlepiej powinno być na 10 km stylem klasycznym. Nie znaczy to, że nie postaram się dobrze wypaść i na innych dystansach.

Zna Pani olimpijską trasę?
- Byłam na niej trzy lata temu i się... przestraszyłam. Miałam startować w sprincie i biegu długim. W sprincie wystąpiłam, zajęłam nawet punktowane miejsce, ale następnego dnia w biegu długim już się nie pojawiłam. Trasa wydawała mi się bowiem tak niesamowicie ciężka, że zrezygnowałam. Przez te trzy lata Justyna Kowalczyk jednak bardzo się zmieniła i dziś takie trasy bardzo jej odpowiadają.

Co może zatem zadecydować o sukcesie?
- Kluczem będzie moja forma, ale obok niej ogromną rolę odegra serwis, czyli przygotowanie nart. To niezwykle istotna rzecz, bo źle posmarowane narty mogą największych faworytów zepchnąć na trzydzieste miejsce. Kolejna sprawa - zdrowie. Choroba może wybić z rytmu. I jest jeszcze głowa, psychika, w której wspólnie z trenerem upatrujemy swojej szansy. Bardzo często faworyci na igrzyskach nie wytrzymują presji, stawka pęta im nogi i ręce, a zawodnicy z drugiego rzędu potrafią to wykorzystać. Ja za faworytkę się nie uważam. Jeszcze dwa miesiące temu w ogóle nie startowałam, nic się o mnie nie mówiło. Faworyci, kandydaci do medalu byli lansowani od lat i niech nadal nimi pozostaną. Ja wolę pozostać w cieniu.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz

Oby tak w Turynie
Najpierw był dramat. Justyna Kowalczyk została ukarana przez Międzynarodową Federację Narciarską (FIS) dwuletnią dyskwalifikacją, którą następnie skrócono do jednego roku. Powód? Doping. Zawodniczka i jej opiekunowie udowodnili jednak, że niedozwolona substancja została przyjęta w celach leczniczych - znajdowała się w medykamencie stosowanym przez nią dla złagodzenia kontuzji ścięgna Achillesa. Wina polegała na tym, że nikomu tego nie zgłoszono...
Na szczęście kara została skrócona o kolejne sześć tygodni, Kowalczyk mogła wrócić na narciarskie trasy. I to w jakim stylu! W pierwszym starcie w Pucharze Świata po dyskwalifikacji - w czeskim Novym Meście - zajęła szóste miejsce w sprincie na 1,2 km. To był jej najlepszy pucharowy start w karierze - pobiła go w minioną sobotę. W estońskim Otepaeae była bowiem trzecia w biegu na 10 km techniką klasyczną. Po raz pierwszy w karierze stanęła na podium PŚ!
Dziś zawodniczka AZS AWF Katowice wydaje się naszą największą nadzieją na medal zimowych igrzysk olimpijskich w Turynie. Powtórka z Otepaeae byłaby wspaniała...
Pisk

"Nasz Dziennik" 2005-01-12

Autor: ab