Im trudniej, tym lepiej
Treść
Na miesiąc przed rozpoczęciem igrzysk w Vancouver Justyna Kowalczyk prezentuje iście olimpijską formę, ale sama przekonuje, że to nie jest optimum i może wykrzesać z siebie jeszcze więcej. Polka do Kanady poleci jako wielka faworytka, lecz czekają tam na nią nie tylko rywalki głodne sukcesów, ale i trasa, której profil kompletnie jej nie leży.
Kiedy zobaczyła ją po raz pierwszy, prawie się rozpłakała. Okazała się płaska, pozbawiona długich i ciężkich podbiegów - po prostu zbyt łatwa. A Kowalczyk lubi wyzwania, trasy, które przeciwniczkom zapierają dech, siłę w nogach i powalają na ziemię. Na nich wykorzystuje swe wyjątkowe wrodzone predyspozycje i talenty pomnożone dzięki ciężkiemu i mądremu treningowi. W niedzielę podczas wyczerpującej wspinaczki pod szczyt Alpe Cermis pokazała umiejętności, klasę i charakter godny prawdziwej mistrzyni. Podczas gdy konkurentki walczyły o każdy oddech, z trudem odpychały się kijkami, a w oczach miały przerażenie, ona sunęła do przodu, nie zważając na przeciwności, tempem nieprawdopodobnym. Gdy w pewnym momencie minęła wyprzedzającą ją Petrę Majdić i błyskawicznie jej uciekła, przed oczyma pojawił mi się obraz z... Tour de France. Wiem, wiem, daleka to analogia, inny sport, inna konkurencja, inni ludzie, ale przecież podobne prestiż i skala trudności. Tym, czym dla biegaczy narciarskich jest Tour de Ski, dla kolarzy "Wielka Pętla". Też wyjątkowa, z wyzwaniami godnymi największych, otoczona legendą i skupiająca na sobie uwagę sportowego świata. Kilka lat temu w podobnym stylu co Kowalczyk od peletonu odrywał się Lance Armstrong. Potrafił w jednej chwili, na największym wzniesieniu przyspieszyć nieprawdopodobnie, uciec tempem wydawałoby się niemożliwym, przekraczającym ludzkie możliwości. Rywale robili, co w ich siłach, próbowali, walczyli, ale na mecie mogli tylko oddać Amerykaninowi hołd. Podobnie rzecz wygląda dziś w biegach. Im trudniej, im wyzwanie większe, tym przewaga Polki rośnie. Konkurentki starają się, ale potem przyznają, że w myślach proszą tylko: "Justyna zwolnij, daj szansę". Majdić, wielka osobowość biegów i zarazem największa rywalka Kowalczyk, nie ukrywa, że dziś na najtrudniejszych trasach nasza reprezentantka jest poza zasięgiem kogokolwiek.
Tour de Ski to impreza prestiżowa i szalona zarazem. Ze skalą trudności rozciągniętą do granic możliwości to rzecz oczywista. W Vancouver organizatorzy nie mogli pójść tą drogą, ale też przesadzili w drugą stronę. Przygotowali trasę łatwą, z przewagą odcinków płaskich, bez ciężkich podbiegów, patrząc z perspektywy Kowalczyk - niestety. Polka o tym wie doskonale, pod jej kątem trenowała przez całe lato, lecz ma świadomość, że w Kanadzie nie będzie mogła wykorzystać wszystkich swych talentów i całej przewagi. Oczywiście po wspaniałym triumfie w TdS oczekiwania wobec mistrzyni z Kasiny Wielkiej jeszcze wzrosły, ale sama uspokaja i stara się cały czas stąpać po ziemi. Teraz czekają ją kolejne występy w ulubionej estońskiej miejscowości Otepaeae, w której 7 stycznia 2006 r. pierwszy raz w karierze stanęła na podium zawodów Pucharu Świata, a 27 stycznia 2007 r. odniosła pierwsze zwycięstwo. Tam rozpoczęła się wspaniała historia, która trwa i potrwa jeszcze kilka pięknych lat. Kowalczyk ma już na koncie brąz olimpijski, złote krążki mistrzostw świata, Kryształową Kulę i od niedzieli triumf w Tour de Ski. W kolekcji brakuje jeszcze tego najcenniejszego trofeum, po które wyruszy w lutym w Vancouver.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-01-12 Nr 9
Autor: jc