I znowu karykatura Słowackiego
Treść
Do dziś dźwięczy mi w uszach pełen rozpaczy, rozdzierający głos matki, która poddana torturom nie wyjawiła imienia swej wyrodnej córki Balladyny. Ten dramatyczny głos w premierowej "Balladynie" sprzed kilku sezonów w warszawskim Teatrze Polskim należał do Haliny Łabonarskiej. A wspomnienie wywołane zostało przy okazji najnowszej premiery "Balladyny" w Teatrze Narodowym. Małgorzata Rożniatowska w roli matki wypowiada swoją kwestię tak, jakby wygłaszała nudny referat na temat zastosowania nowej technologii w produkcji cementu (bez aluzji!). Bezuczuciowo, na jedną nutę. Żałosne nudziarstwo. Pamięć ratuje się więc Łabonarską.
Zresztą, w tym ze wszech miar nieudanym spektaklu właściwie poza wyrazistą rolą Grabca, którą Emilian Kamiński zbudował na zabawnej ekspresji, oraz poza czytelnie poprowadzoną rolą Pustelnika w wykonaniu Jarosława Gajewskiego pozostali bohaterowie przypominają chaotyczny zbiór postaci wrzuconych do jednego tygla. Toteż trudno tu mówić o budowaniu ról. A już o rozróżnieniu głosów nawet nie ma co marzyć. Reżyser zainstalował aktorom mikroporty, co sprawia, że wszyscy mówią podobnym, wrzaskliwym tembrem głosu i jednakowo seplenią.
Poetycka litera tekstu, okaleczona i prostacko wykrzyczana, wybrzmiewa tu w sposób iście karykaturalny. Tak zresztą, jak sytuacje sceniczne. Tu trzeba przyznać reżyserowi Arturowi Tyszkiewiczowi, że jednak potrafi być konsekwentny. Wszystkie bowiem elementy tego przedsięwzięcia (które trudno by jakoś gatunkowo zaklasyfikować) zmierzają do pokazania współczesnej publiczności, że właściwie to Juliusz Słowacki napisał sztukę karykaturalną. I tylko w tej konwencji można ją prezentować. Zgodnie z tak przyjętą tezą wszystko, co na scenie się pojawia, ma mieć charakter karykaturalny. A ponieważ reżyser, jak widać, zakłada, iż publiczność teatralna nie grzeszy inteligencją, więc każdy element spektaklu jest tu obrysowany po kilkakroć grubą, siermiężną krechą.
W tym też kontekście odbieram wprawiającą mnie w osłupienie scenę, kiedy Filon (Przemysław Stippa), znalazłszy zamordowaną Alinę (Magdalena Lamparska - AT), wykonuje gesty, które można określić jako rodzaj nekrofilii. Albo więc reżyser chce nam w tak "wyrazisty" sposób zakomunikować, że Filon zakochał się w Alinie, albo Teatr Narodowy hołduje dziwnym upodobaniom, wszak scenę nekrofilii prezentowano tu także w innym przedstawieniu - w "Otellu". No bo tłumaczenie owego "dziwacznego" zachowania Filona tylko tym, że jest on kompletnym idiotą - choć tak właśnie gra go Przemysław Stippa - nie przekonuje mnie.
Tak jak nie przekonuje mnie aktorska interpretacja postaci Balladyny w wykonaniu Wiktorii Gorodeckiej. Kabaretowo-komiczne potrząsanie głową w monstrualnym kapeluszu czy udawanie silnie ograniczonej intelektualnie prowincjonalnej dziewuchy, na zmianę z wcielaniem się w rolę Lady Makbet, itd., itd., odbiera postaci jej sens, motywację działania i w pewnym sensie, zdejmuje z niej odium zła. Tym bardziej że Alina - u Słowackiego upostaciowanie pewnej niewinności i dobra - tutaj jest niezłym ziółkiem. To ona prowokuje Balladynę swoim zachowaniem do morderczego czynu, co ostatecznie prowadzi do relatywizacji dobra i zła. A to już daleko idąca reżyserska ingerencja w tkankę tekstu, w jego ideę.
Kirkor (Grzegorz Kwiecień), który u Słowackiego jest postacią pozytywną, szlachetną w swoich zamierzeniach i czynach, tutaj jest mało rozgarniętym młodzieńcem, groteskową figurą. Goplana Beaty Ścibakówny to konglomerat rozmaitości ról. Chwilami można odnieść wrażenie, że aktorka gra rolę Balladyny. A jej dwa podopieczne duszki jeżdżące na rolkach, podstarzały Skierka (Jerzy Łapiński) i Chochlik (Andrzej Blumenfeld) też dalekie są od postaci, które znamy u Słowackiego. Kostryn Marcina Hycnara nie wyróżnia się specjalnie wśród tej kuriozalnej galerii osób.
Reżyser, w myśl przyjętej przez niego koncepcji, a która ma prowadzić do rozbawienia gawiedzi, nie pozwolił aktorom na budowanie zróżnicowanych osobowości bohaterów. Utwór Słowackiego został pozbawiony jakiejkolwiek głębi. Odjęto mu też klimat baśniowości zawarty w pieśni gminnej. Zamiast tego reżyser postanowił "ożywić" współcześnie dzieło Słowackiego poprzez mierny komiks kabaretowy i prezentację technicznych możliwości sceny Teatru Narodowego. Oczy widzów biegają więc a to po zapadni, skąd nagle wyłania się wiejski domek wdowy, a to po platformie w kształcie gigantycznej deskorolki, gdzie mieszka Pustelnik, a to po czerwonych światełkach okalających estradkę, na której śpiewające dziewczyny próbują przekrzyczeć aktorów. Ten trzyosobowy chórek ma niby na kształt antycznego chóru komentować sceniczną rzeczywistość, więc - o zgrozo! - komentuje. A to parodią arii, a to ludowymi kawałkami, a to zapożyczonym folklorem bałkańskim rodem z Bregovicia, a to pop muzyką młodzieżową, itp. Siekanka, rąbanka. Ruchu jest sporo. I to właśnie on jest głównym budulcem dramaturgii spektaklu. Żałosne i prymitywne.
Trzy miesiące temu miałam nieprzyjemność obejrzenia filmowej wersji "Balladyny" w reżyserii Dariusza Zawiślaka. Oceniłam ten film jako największą kompromitację. Nie przypuszczałam wówczas, że przyjdzie mi zobaczyć na scenie, i to na Scenie Narodowej, równie kompromitujące, prymitywne przedsięwzięcie. Niektórzy obawiali się, że Teatr Narodowy może nie zdążyć z premierą jeszcze w Roku Słowackiego. Może lepiej byłoby, gdyby w ogóle jej nie wystawiono. Tylko jak byłaby wówczas komentowana nieobecność choćby jednego dzieła poety w repertuarze Teatru Narodowego w roku jubileuszowym? Czyżby właśnie ten argument zadecydował, że dyrekcja teatru dopuściła do premiery tej miernoty?
Zastanawiające, że polski teatr zamiast z dumą podkreślać wyjątkowe i wielkie nasze dziedzictwo narodowe tkwiące w dorobku pokoleń, niszczy je, dyskredytuje, ośmiesza, karykaturuje, spychając w ten sposób na margines kultury i rugując ze świadomości społecznej. Najczęściej zaś promuje przedsięwzięcia niegodne miana sztuki artystycznej przynoszące jedynie zawstydzenie.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Balladyna" Juliusza Słowackiego, reż. Artur Tyszkiewicz, scenog. Jan Kozikowski, muz. Jacek Grudzień, ruch sceniczny Izabela Chlewińska, Teatr Narodowy, Warszawa
Nasz Dziennik 2009-12-16
Autor: wa