Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Harcerstwo otwierało skrzydła do lotu

Treść

Z prof. Włodzimierzem Bojarskim, energetykiem, ekonomistą i analitykiem systemowym, instruktorem harcerskim, członkiem Zespołu Wspierania Radia Maryja, byłym senatorem RP, oraz z jego żoną, biologiem Aliną Bojarską, rozmawia Mariusz Bober Jest Pan znany przede wszystkim jako ekonomista i ekspert w dziedzinie energetyki. Jednak w swojej biografii ma Pan również okres działalności w harcerstwie. Dlaczego zainteresował się Pan tą działalnością i ją podjął? Włodzimierz Bojarski: - Początki moich związków z harcerstwem sięgają okresu przedwojennego i zaangażowania w harcerstwie mojego starszego brata. Podczas wojny mieszkaliśmy pod Milanówkiem, gdzie mój brat był związany z organizacją harcerską Szarych Szeregów. Podobnie kilku starszych kolegów, z którymi chodziłem na komplety tajnego nauczania. W podziemiu była zaangażowana również moja mama, gdy tatuś walczył za granicą. Mój brat stryjeczny, żołnierz Armii Krajowej, zadenuncjowany wraz z kolegami w Milanówku, został zamordowany na Pawiaku. W Powstaniu Warszawskim w oddziałach harcerskich walczyło dwu dalszych kuzynów. Ja byłem wtedy jeszcze młodym chłopakiem. Zajmowałem się jedynie niszczeniem "bibuły", która nie została odebrana z punktu dystrybucyjnego w naszym domu. Wiedziałem jednak, że muszę w przyszłości dać z siebie więcej. Działalność harcerską prowadził Pan głównie po wojnie? - Włączyłem się do ruchu harcerskiego zaraz na wiosnę 1945 r. w Milanówku, a następnie w Wolsztynie, gdzie robiłem maturę. Następnie przez parę miesięcy 1947 r. prowadziłem szczep harcerski w Bartoszycach i letni obóz, a od jesieni przeszedłem do komendy Hufca Morskiego w Gdańsku, gdzie studiowałem. Po likwidacji patriotycznego harcerstwa przez komunistów w latach 1949-1950 powróciłem na przełomie 1956 i 1957 r. i włączyłem się do próby odbudowy ruchu. Przez dwa lata pracowałem w Mazowieckiej Komendzie Chorągwi, prowadząc m.in. podobozy kursu drużynowych. Gdy znowu nasiliła się ateistyczno-komunistyczna destrukcja organizacji, kontynuowałem działalność w chrześcijańsko-patriotycznym Prywatnym Hufcu Anin, aż i on został zlikwidowany. Kształtowanie młodych charakterów to najważniejsza funkcja harcerstwa. Jak to wyglądało w tradycyjnym ruchu harcerskim, a jak po opanowaniu go przez komunistów? - Wychowanie harcerskie miało charakter integralny i było realizowane w wyniku oddziaływania zewnętrznego (instruktora, drużynowego i druhów-przyjaciół) oraz wewnętrznego (pracy nad sobą i samowychowania). Cele wychowawcze dotyczyły również dwu sfer: wnętrza młodego człowieka (poznania siebie, kształcenia charakteru, patriotyzmu i osobistej religijności oraz sprawności fizycznej i umysłowej), a także postawy zewnętrznej człowieka (włączania się do współpracy w działalność społeczną i narodową). Natomiast pseudoharcerska organizacja komunistyczna założona przez Jacka Kuronia, zwalczając tradycyjne wartości harcerskie, w niewielkim stopniu mogła i umiała prezentować własne. Co dała Panu działalność w harcerstwie? Zawdzięcza Pan coś temu ruchowi? - Dużo. Przede wszystkim ducha przyjaźni i szerokiego braterstwa oraz żarliwość ideału, co daje moc i energię w jego realizacji. Zyskałem także szersze otwarcie na pracę z młodzieżą i przygotowanie do współpracy z dorosłymi. Harcerstwo otwierało jakby skrzydła do lotu. Może dlatego zostałem pilotem szybowcowym... Długo Pan latał? - Przez 2-3 lata w Gdańsku, w Akademickim Klubie Lotniczym. Dało mi to dużo radości życia. Zapominało się wtedy o codziennych kłopotach. Przejęcie kontroli przez lewicowych działaczy nad ZHP zakończyło Pana działalność harcerską? - Częściowo tak. Kontynuowaliśmy jednak z żoną podobną działalność z naszymi przyjaciółmi, a później także - z zaprzyjaźnionymi dziećmi - na wędrownych obozach rowerowych wzdłuż zachodniej i północno-wschodniej granicy państwa oraz na spływach kajakowych. Do szerszej działalności patriotycznej i religijnej powróciłem, włączając się od 1982 r. w ruch pielgrzymkowy. W jaki sposób? - Wtedy, podczas stanu wojennego, do Częstochowy wędrowali pieszo nie tylko wierzący studenci, ale też indyferentni działacze "Solidarności" oraz agenci [SB - red.]. Podczas pielgrzymki, w porozumieniu z duszpasterzami, w różnych grupach wygłaszałem kilka prelekcji. Takich pielgrzymek odbyłem siedem. Jakie były tematy tych prelekcji? - Tematem wiodącym był stosunek nauki do wiary. Później opracowałem to zagadnienie w formie broszury wydanej przez diecezję warmińską. W ten sposób dawaliśmy odpór propagandzie komunistów o tzw. poglądzie naukowym, za pomocą którego próbowano wówczas walczyć z religią i mieszać młodym ludziom w głowach. Poruszałem także temat kryzysu społeczno-gospodarczego w Polsce i sposobu jego przełamania. Nawiązywałem do odbudowy i rozwoju polskiej gospodarki w okresie międzywojennym. Czy zaangażowanie katolickie i patriotyczne nie ściągało na Pana represji? - Starałem się tego zaangażowania specjalnie nie manifestować, ale też nie ukrywać. Dzięki temu nie proponowano mi wstąpienia do żadnej partii ani współpracy z agenturą. Jednak na początku działalności zostałem nagle zwolniony z pracy w Instytucie Energetyki. Natomiast żegnanie się przed jedzeniem w stołówce było podobno istotną przyczyną drugiego zwolnienia mnie, tym razem z kierownictwa Zakładu Gazyfikacji Kraju. Opóźniono zatwierdzenie mojej habilitacji naukowej, a następnie przez długie lata blokowano wyjazdy naukowe na Zachód oraz nominację profesorską. W stanie wojennym przeprowadzono rewizję w naszym mieszkaniu (zginęły drobne kosztowności) i namawiano, abym zrezygnował z kierowania zakładem, który prowadziłem w instytucie PAN. Nie poddałem się tej presji, ale kilka lat później przygotowano dla mnie trzecie w kolejności zwolnienie z pracy w tym instytucie. Niestety, do szykan od obcych doszły w następnych latach przykrości od swoich. Ale doznałem również wiele ludzkiej życzliwości. A teraz pytanie, na które najlepiej odpowiadają żony. Jak mąż dzielił czas na rodzinę i działalność naukową? Udało się pogodzić jedno z drugim? Alina Bojarska: - To było rzeczywiście bardzo trudne. Uważaliśmy, że dzieci powinny mieć prawdziwy dom. Dlatego gdy doczekaliśmy się potomstwa (mamy pięcioro dzieci), zrezygnowałam z pracy i doktoratu, z własnych ambicji i kariery. Zwiększyło to trudności finansowe rodziny. Dlatego mąż musiał połączyć pasję naukową ze zwiększoną pracą zarobkową - na dwa etaty. Wracał więc do domu późno. Jednak zawsze starał się trochę czasu poświęcić dzieciom, choćby tylko przy kąpieli, wspólnej modlitwie i opowieści przy łóżkach. Zwłaszcza niedziela była świętem rodzinnym. Staraliśmy się też trzymać zasady, żeby jeść wspólnie przynajmniej kolację. Pamiętam, że gdy urodziło nam się najmłodsze dziecko, mąż zabrał sam czworo pozostałych na wakacje. Ja musiałam wtedy zostać z maluszkiem. Jednak gdy już dzieci podrosły, wyjeżdżaliśmy razem. Staraliśmy się organizować wyjazdy z zaprzyjaźnionymi rodzinami tak, aby pokazać dzieciom piękną polską przyrodę i by miały również kontakt z wsią. Jak radzili sobie Państwo z wychowywaniem pięciorga dzieci? A. B.: - Stopniowo przydzielaliśmy im pewne obowiązki. Najstarsze np. robiły zakupy, sprzątały czy zmywały naczynia. Starsza córka trochę opiekowała się młodszymi. Czasami pomagała nam w tym moja mamusia. Dbaliśmy zawsze o dobre towarzystwo dla naszych dzieci, organizując im szersze spotkania w naszym domu i w Rodzinie Rodzin oraz na wakacjach. Dopiero gdy nasze dzieci podrosły, podjęłam pracę z młodzieżą, aby przekazywać jej solidną wiedzę oraz przyjacielską życzliwość. Uczyłam początkowo chemii w szkole podstawowej, a potem, przez 12 lat, biologii w liceum ogólnokształcącym. Co oznaczał w praktyce ten Pana "drugi etat" w pracy? W. B.: - Na pełnym etacie pracowałem w tych latach kolejno w Biurze Elektryfikacji Kolei, w Banku Inwestycyjnym, w gazownictwie i w Instytucie Energetyki, a na drugim etacie lub na części etatu na Politechnice Warszawskiej. Przy okazji w jakichś dodatkowych godzinach zajmowałem się wówczas techniczną teorią niezawodności i nawet opracowałem na ten temat podręcznik. Gdyby nie długotrwałe poprawki redakcyjne, byłaby to zapewne pierwsza książka na świecie na ten temat. Gdy się ukazała (wydana przez PWN w 1967 r.), wyszły już wcześniejsze publikacje amerykańskie, jeszcze gorzej zredagowane niż moja pierwotna wersja. Gdzie miała zastosowanie ta teoria? W. B.: - Polskim Kolejom zaproponowałem przejście od standardowej zasady pełnej rezerwy elektrycznych urządzeń na stacjach zasilających do znacznie tańszej tzw. rezerwy rozłożonej. Pomysł odbiegał od typowych rozwiązań w świecie i nie został zaakceptowany. Dopiero po kilkudziesięciu latach wraca się dziś do rozwiązań z rezerwą rozłożoną, np. w stacjach tłoczących wzdłuż wielkich rurociągów. W innej opinii do projektu odkrywkowej kopalni węgla w Turowie (największa wówczas "budowa komunizmu" w kraju) wykazałem, że nie osiągnie ona wymaganego wydobycia węgla z powodu częstych postojów parokilometrowych ciągów transportowych. Moje obliczenia wykpiono. Parę lat później okazało się, że miałem rację, i dla pozyskania potrzebnych ilości węgla podjęto dodatkowe wydobycie z pola rezerwowego. Czy te zainteresowania są zbieżne z Pańskim wykształceniem? W. B.: - Przede wszystkim studiowałem energetykę. Energetyka jest bardzo kosztowna i kapitałochłonna, dlatego studia techniczne trzeba łączyć ze zdrową ekonomią (nie ideologią). Więc w pierwszym okresie swej działalności zajmowałem się głównie gospodarką energetyczną i w tej dziedzinie uzyskałem dyplom habilitacyjny. Moje zainteresowania i aspiracje były jednak znacznie szersze. W okresie studiów technicznych i później moimi wzorami, przewodnikami byli: Piotr Jerzy Frassati (katolicki student z Turynu, działacz społeczno-polityczny), Hipolit Cegielski (nauczyciel wyrzucony przez Niemców z polskiej szkoły za patriotyzm, który zaczynając od składu złomu, doszedł w Poznaniu do fabryki maszyn rolniczych) oraz Eugeniusz Kwiatkowski. Interesowałem się również filozofią i historią. Ponadto starałem się uczestniczyć w interesujących odczytach, konferencjach i działalności towarzystw naukowych z zakresu: cybernetyki, prakseologii i naukoznawstwa, organizacji i zarządzania, humanizacji pracy, ekologii i inżynierii środowiska. Korzystając z tylu myśli, po latach opracowałem podstawowy polski podręcznik z analizy i inżynierii systemów (wyd. PWN, 1984). Przez prawie 50 lat byłem członkiem Komitetu Elektryfikacji Polski, a następnie Komitetu Problemów Energetyki PAN. Od 1980 r. jestem członkiem Komitetu Badań i Prognoz przy Prezydium PAN. Czy wszechstronne zainteresowania i wielodyscyplinarną wiedzę udało się Panu wykorzystać w życiowej działalności? W. B.: - Częściowo tak, gdyż mogłem wnieść merytoryczny, a niekiedy i decyzyjny wkład do wielu projektów i programów gospodarczych. Wspierałem program przejścia na kolei z lżejszych wagonów 2-osiowych do 4-osiowych, o dużej ładowności. Uczestniczyłem w dyskusjach nad programem budowy kaskady elektrowni wodnych na dolnej Wiśle, a także w Szczawnicy - Czorsztynie oraz nad przywróceniem dużej żeglugi towarowej na naszych rzekach. Byłem przeciwnikiem tych projektów. W gazownictwie w latach 60. ubiegłego wieku opracowałem wraz z zespołem naukowym pierwszy 20-letni program powszechnej gazyfikacji kraju, oparty w całości na polskich zasobach i technologiach. Z biegiem lat ujawniły się jednak bariery. Dlatego w 1976 r. powierzono mi zorganizowanie i prowadzenie w PAN zakładu kompleksowych i strategicznych studiów całości krajowej gospodarki paliwowo-energetycznej. W 1992 r. wydaliśmy pierwszy program polityki energetycznej państwa do 2000 roku. Gdy załamał się system komunistyczny, udało się doprowadzić do przerwania forsowanej wcześniej budowy elektrowni atomowej w Żarnowcu (pozbawionej podstawowego zabezpieczenia). Dlaczego mimo tak wszechstronnego zaangażowania uważa Pan, że tylko częściowo wykorzystał swoje przygotowanie? W. B.: - Pełną satysfakcję przynosi nie tyle najlepsze nawet opracowanie wielkiego programu, ile udział w jego realizacji. Nie było mi jednak dane uczestniczyć w realizacji wielu pięknych planów i programów. Ze względu na moje zaangażowanie i kompetencje zostałem wiosną 1989 r. poproszony przez stronę "Solidarności", w ramach Okrągłego Stołu, do rozmów w trzech zespołach: polityki gospodarczej, górnictwa i ekologii. Ale w następnych miesiącach i latach nie byłem już potrzebny. Władzę obejmowali - wówczas i dziś - ludzie nie tylko bez kompetencji, ale i bez chęci współpracy z kompetentnymi. Okazało się, że nawet mój zakład badań strategicznych w PAN był niewygodny, gdyż postulował co innego niż zagraniczni doradcy; został więc zlikwidowany po 20 latach owocnej działalności. Jednak w latach 90. był Pan zaangażowany w działalność polityczną. Zasiadał Pan mianowicie w Senacie. Co udało się wtedy zrobić? W. B.: - W działalność polityczną zaangażowałem się już pod koniec lat 70., a potem w ruch "Solidarności" i trwałem w niej przez następne lata. W okręgu wałbrzyskim zostałem wybrany w 1989 r. na senatora RP I kadencji. Już w pierwszych miesiącach przedstawiłem w Senacie program przezwyciężenia polskiego kryzysu gospodarczego. Jednak szersza dyskusja nad nim i jego publikacja zostały zablokowane, ponieważ zaczynano reklamować "jedynie słuszny i możliwy" program Sachsa - Balcerowicza. Bardziej udana była moja inicjatywa senatorska uznania suwerenności Ukrainy oraz nawiązania z nią dobrych stosunków. Najważniejszym dokonaniem Senatu I kadencji była ustawa przywracająca samorząd gminny, natomiast zablokowane zostały projekty dotyczące reprywatyzacji majątku zabranego bezprawnie obywatelom oraz powołania Urzędu Skarbu Państwa. Ton pracy Senatu nadawało kilka osób "dobrze zorientowanych". Mniej liczyli się "niezorientowani", do których mnie stale zaliczano. Podobnie było w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym. Polityka energetyczna w tym czasie zaczęła odgrywać coraz większą rolę. Za jej pomocą Rosja zaczęła odbudowywać swoją mocarstwowość, posuwając się niekiedy do szantażowania, zwłaszcza krajów byłego bloku komunistycznego. Jak Pan to ocenia? W. B: - Taką politykę stosował jeszcze ZSRS, dokonując "przerw dyscyplinujących" w dostawach nośników energii. Niestety, dzisiejsza Rosja może ją wciąż kontynuować, także wobec Polski, co wynika z nadmiernego uzależnienia kraju od dostaw rosyjskich. Ciąży nad nami przede wszystkim tzw. kontrakt stulecia z początku lat 90., zawarty przy udziale ówczesnego wicepremiera Henryka Goryszewskiego. Nie dość, że władze zobowiązały się w nim, wbrew naszym opiniom, do kupna zbyt dużych ilości gazu, to jeszcze zgodziły się m.in. na płacenie za gaz nieodebrany oraz kar za nieterminowe wpłaty. Przy tym strona rosyjska nie ponosi konsekwencji za przerwy w dostawach. Wadliwa umowa naraziła Polskę na straty, co zostało zgłoszone do prokuratury. Fakt zamówienia nadmiernej ilości gazu sprawił, że trudno było zdywersyfikować zaopatrzenie i taka sytuacja trwa nadal. Jakie widzi Pan szanse na uniezależnienie się od rosyjskich dostaw? W. B: - Częściowe rozwiązanie problemu widzę w utworzeniu Europejskiej Ligi Odbiorców Gazu oraz w budowie niezależnego rurociągu zaopatrującego nas z rejonu Morza Kaspijskiego. Ponadto dobrym projektem, który - wraz z grupą ekspertów - zgłaszaliśmy od dawna, jest budowa terminalu portowego na skroplony gaz. Zaletą rozwiązania jest to, że gaz będzie tańszy od norweskiego, jego import nie będzie uwarunkowany politycznie, a ilość surowca może być łatwiej dostosowana do potrzeb. Szkoda, że ten projekt nie jest skutecznie realizowany. Można również zwiększyć wydobycie gazu ze złóż krajowych. Pod koniec lat 80. Polska zakupiła nowoczesne urządzenia wiertnicze i można się dowiercić do nowych złóż. Ministerstwo Gospodarki, a przynajmniej jego poprzedni szef Piotr Woźniak, uważa, że jest to niemożliwe. W. B.: - Znam to stanowisko, jest ono reprezentowane przez środowisko wokół PGNiG, które jest współodpowiedzialne za brak bezpieczeństwa gazowego kraju. Odpowiadam tak: jeśli od 15 lat nie szukamy w Polsce nowych złóż, to nie można mówić, że ich nie mamy i że nie możemy zwiększyć wydobycia. Kolejna droga dywersyfikacji to powrót do zgazowania naszego węgla, z zastosowaniem nowych technologii. Będzie to opłacalne, ponieważ gaz importowany drożeje. Władze i zaplecze obecnego rządu boją się, że postawienie na wydobycie węgla uzależni rząd od silnego lobby górniczego... W. B.: - Rzeczywiście, silne związki zawodowe mogą być powodem obaw, ale tylko dla złej organizacji i słabego rządu. Dlatego słaba władza chce się jak najszybciej pozbyć problemu i zapewne będzie próbowała sprywatyzować kopalnie. Jest to jednak przemysł narodowy o strategicznym znaczeniu, podobnie jak energetyka, który wymaga własności i kontroli państwa. Moim zdaniem, węgiel będzie drożał na światowych rynkach, podobnie jak inne nośniki energii. W Polsce mamy zaś jeszcze dwa wielkie, nieeksploatowane złoża węgla brunatnego; jedno w rejonie Legnicy, drugie w rejonie Gubina i Mostów. W obu tych ośrodkach można wybudować polskimi rękami kombinaty energetyczne o mocy po 2 tys. megawatów, stwarzając przy tym kilkadziesiąt tysięcy nowych miejsc pracy. Kombinaty te mogą dać najtańszą w Polsce energię elektryczną, jaką rząd planuje uzyskać z najdroższych elektrowni atomowych. Rząd i część naukowców twierdzi, że produkują one najtańszą energię elektryczną? W. B.: - Nie jest to prawda w polskich warunkach ani w angielskich, ani nawet w amerykańskich. Przy dzisiejszym stanie naszego kraju elektrownia atomowa byłaby zbudowana całkowicie z zagranicznych dostaw przez zagraniczne ekipy na zagraniczne paliwo i pod zagraniczną kontrolą. Rola Polaków sprowadzałaby się do sfinansowania inwestycji i składowania niebezpiecznych odpadów. Na dodatek wcale nie mielibyśmy pewności, czy ta elektrownia dostarczałaby do nas prąd... Jak to? W. B.: - W warunkach otwartego rynku europejskiego elektrownia będzie sprzedawała prąd temu, komu będzie chciała, np. Niemcom, którzy właśnie zrezygnowali z energetyki jądrowej... Czy inwestycja w siłownię jądrową na Litwie też jest niepotrzebna? W. B.: - Oczywiście. Przecież Polska już dokonała podobnej inwestycji. Pytam po raz kolejny, co mamy z udziału w budowie elektrowni atomowej Chmielnicka na Ukrainie w latach 80.? Za nasze pieniądze zbudowaliśmy także most energetyczny 750 kV do Przemyśla, do tej pory nieczynny. Pewną alternatywą jest także produkcja tzw. czystej energii? W. B.: - Powinniśmy wspierać przede wszystkim konkurencyjną produkcję biopaliw. Jeśli pozwolimy na zniszczenie do końca drobnych gospodarstw rolnych, później już nie da się ich odbudować. A mają one również ważne znaczenie kulturowe, związane z tożsamością Polski. Jest Pan członkiem Zespołu Wspierania Radia Maryja. Dlaczego zaangażował się Pan w obronę tego radia? W. B.: - Działalność Radia jest mi bliska od dawna, ponieważ mój ojciec był radiotechnikiem wojskowym. Na początku lat 90. powstały niezależne rozgłośnie: Radio Warszawa Miedzeszyn oraz Radio Maryja, i podjęły wielką misję umacniania wiary i patriotyzmu. Zachwycający jest rozwój jedynego ogólnopolskiego Radia Maryja, podejmującego wskazywane przez Ojca Świętego zadanie "nowej ewangelizacji". Jest to misja niezwykle ważna wobec zalewu ateistyczno-kosmopolitycznych programów radiowo-telewizyjnych i nowych pism kolorowych. Dlatego jest przedmiotem nieustannych ataków wrogów Kościoła i Polski. Jest to nasze, społeczne Radio, które modli się, pracuje i walczy z nami, to Polska właśnie! Musimy go bronić. Pana poglądy wywołują częste krytyki. "Wprost" zaliczyło Pana nawet do grona "profesorów szamanologii". Jak Pan odpowiada na takie oskarżenia o głoszenie socjalistycznych poglądów antyrynkowych? W. B.: - "Obsesja rynkowa" jest zajęciem dobrze opłacanym przez międzynarodowe korporacje i służy ich agresji na rynki i niszczeniu drobnej wytwórczości. Nie spotkałem się ze strony osób formułujących zarzuty pod moim adresem z merytorycznymi argumentami. Tymczasem dziś nawet dotychczasowi propagatorzy skrajnego liberalizmu rewidują swoje poglądy. Jeffrey Sachs - nauczyciel Leszka Balcerowicza, w ostatnich publikacjach przyznaje się do błędnego doktrynerstwa swojej "terapii szokowej" i jej niszczącego wpływu na gospodarki wielu krajów. Również noblista Joseph E. Stiglitz pisze, że neoliberalizm doprowadził w USA, najbogatszym kraju świata, do skandalicznej sytuacji, w której stopień marginalizacji i umieralności niemowląt w pewnych środowiskach jest wyższy niż w niektórych słabiej rozwiniętych krajach świata. Czy udaje się Panu znaleźć czas na realizację zainteresowań, relaks, może sport? W. B.: - Sport to za duże słowo w moich warunkach. Ale systematycznie pływam dla podtrzymania kondycji. Uległem dwóm wypadkom, przeszedłem kilka operacji, chodziłem już o kuli, ale najważniejsza jest "stymulacja niebieska". Za bogate życie, kilka razy cudownie uratowane bez pomocy medycznej, gorąco dziękuję Panu Bogu. Jest Pan autorem książek z dziedziny ekonomii i polityki, m.in. znanej z lat 90. "Więcej Polski. Póki my żyjemy" i następnych: "Dokąd Polsko? Wobec globalizacji i integracji europejskiej" oraz "O przyszłość Polski. Problemy i wyzwania XXI wieku". W pierwszej przedstawił Pan problemy aktualnej przebudowy państwa, w następnych pisze Pan już o wyzwaniach nowego stulecia. Jak ocenia Pan sytuację Polski w perspektywie tych minionych lat przemian oraz wyzwania stojące jeszcze przed nami? W. B.: - Miałem świadomość, że struktury władzy i manipulacji z okresu PRL będą jeszcze długo aktywne. Natomiast zaskoczyło mnie, że bardzo wielu ludzi z tych środowisk tak szybko odrzuciło idee socjalistyczne jak zużyte szmaty i przekształciło się w drapieżnych kapitalistów. Z perspektywy lat oceniam wspomniane moje książki jako trafne i aktualne. Już w 1992 r. pisałem o zagrożeniach związanych z integracją z Unią Europejską. Unię postrzegałem jak wielki, stary okręt zanurzający się powoli w odmęty i ostrzegałem przed cumowaniem do niego. Niestety, przewidywania się sprawdzają i widać, że również UE odrzuca jak zużyte szmaty całą swoją ideologię o godności człowieka, demokracji, tolerancji religijnej, solidarności, wolnej konkurencji i rynku. Przekształca się w totalitarne superpaństwo ateistyczno-kosmopolityczne, przed czym ostrzegaliśmy. Ulegając Unii, nasz kraj również szybko się pogrąża. Prawie połowa przemysłu została zniszczona, podobnie polskie ekologiczne rolnictwo rodzinne. Dominujące obce media skutecznie niszczą najcenniejszy narodowy kapitał społeczny. Wystarczy przypomnieć, że udział rozpadających się małżeństw zwiększył się trzykrotnie, liczba rodzących się dzieci zmalała o 30 proc., znaczna część młodzieży wyjeżdża szukać pracy i szczęścia za granicą. Odżywają żydowskie i niemieckie roszczenia oraz wrogość do Polski. Dlatego konieczna jest największa aktywność wszystkich sił duchowych, aby ratować naszą młodzież przed liberalizmem i materializmem. Zdjęcia Ewa Sądej "Nasz Dziennik" 2008-02-09

Autor: wa