Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Grzech zapomnienia

Treść

Wczoraj minęła 23. rocznica skatowania w centrum Poznania Wojciecha Cieślewicza, młodego dziennikarza, przypadkowego świadka brutalności funkcjonariuszy ZOMO. W wyniku odniesionych obrażeń Cieślewicz wkrótce zmarł. Sprawcy tej zbrodni do dziś nie ponieśli zasłużonej kary. O śmierci mężczyzny pamięta zaledwie garstka poznaniaków. Czyż to nie ta społeczna niepamięć gwarantuje bezkarność komunistycznym zbrodniarzom?

Wojciech Cieślewicz był pierwszą z wielu ofiar stanu wojennego w Poznaniu. To właśnie jego śmierć zapoczątkowała cały łańcuch kolejnych tajemniczych mordów popełnionych na młodych ludziach, świadkach jego śmierci i działaczach poznańskiej opozycji antykomunistycznej. Dzisiaj trudno jest z całą pewnością ustalić, ile osób w okresie stanu wojennego poniosło śmierć w samym Poznaniu, zakatowanych przez funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki. Oficjalne źródła mówią o czterech niewyjaśnionych zgonach. Jednak zdaniem byłych działaczy podziemia antykomunistycznego w stolicy Wielkopolski tych morderstw było zdecydowanie więcej.
Wojciech Cieślewicz miał 29 lat.
13 lutego 1982 roku wrócił do Poznania z Warszawy, kilka dni później miał rozpocząć pracę w redakcji "Głosu Wielkopolskiego". Tego dnia późnym popołudniem w okolicy mostu Teatralnego w Poznaniu czekał na przystanku na tramwaj. Jeden ze szwadronów ZOMO gonił dziewczynę, która brała udział w antykomunistycznej manifestacji pod "poznańskimi krzyżami" na placu Mickiewicza. Nieopodal przystanku tramwajowego, na którym stał Cieślewicz, zomowcy zaczęli okładać dziewczynę pałkami. Jak twierdzili później świadkowie - zbulwersowany zachowaniem "stróżów prawa" młody dziennikarz próbował interweniować.
- Mój syn Piotrek był świadkiem tego morderstwa. Pamiętam jak dziś, przybiegł do domu przerażony. Powiedział mi: "Byłem świadkiem bestialskiej sceny. Uzbrojeni w pałki milicjanci katowali bezbronnego człowieka, już leżał, a oni go bili i kopali bez opamiętania" - powiedziała "Naszemu Dziennikowi" pani Teresa Majchrzak. Jej 19-letni syn został zamordowany zaledwie trzy miesiące później. Sprawcami zbrodni również byli funkcjonariusze ZOMO.
Prowadzący dochodzenie prokurator Czesław Matecki stwierdził, że Cieślewicz faktycznie został pobity przez milicjantów, ale... ustalenie personalnie sprawców zbrodni uznał za niemożliwe i postępowanie umorzył.
- Było to świadome działanie, mające na celu uchronienie zomowców od kary. Doskonale bowiem wiadomo było, który ze szwadronów ZOMO skierowany był do działań operacyjnych w tamtym rejonie - uważa pan Andrzej (nazwisko znane redakcji), który w lutym 1982 roku był naocznym świadkiem śmierci Cieślewicza.
- Śmierć Wojtka Cieślewicza czy Piotrka Majchrzaka to były oczywiste przypadki zabójstw. Pozostałe otoczone są nimbem tajemnicy, niestety, nie zostały wyjaśnione na początku lat 90., teraz już bardzo trudno będzie dotrzeć do świadków czy materiałów esbeckich - powiedział nam pracownik IPN w Poznaniu, pragnący zachować anonimowość.
19-letni Piotr Majchrzak został zakatowany pałkami zaledwie kilkaset metrów dalej od miejsca, gdzie w lutym zabito Wojciecha Cieślewicza. Później były kolejne ofiary. Dominikanin ojciec Honoriusz, duszpasterz środowiska rodzin internowanych, który udzielał duchowej pomocy matkom zabitych chłopców, zginął w tajemniczym wypadku samochodowym. Na milicyjnym komisariacie zakatowany został Jan Ziółkowski, działacz poznańskiej "Solidarności", jeden z inicjatorów budowy pomnika "Poznańskiego Czerwca 1956".
- Sprawcy tych wszystkich śmierci pozostają dzisiaj bezkarni. To boli, ale boli też ludzka niepamięć. Społeczeństwo jakby zapomniało o tych, którzy w okresie PRL ponieśli śmierć, byśmy mogli żyć w wolnej Polsce - ze smutkiem konkluduje pani Teresa Majchrzak.
Wojciech Wybranowski, Poznań

"Nasz Dziennik" 2005-02-15 .

Autor: ab