Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Groźna twarz pułkownikowej

Treść

Mam przed oczami ten niedzielny poranek, 13 grudnia, sprzed ćwierć wieku. Obudziłam się później, niż zamierzałam, bo w sobotę, 12 grudnia, wróciłam do domu przed północą. Uczestniczyłam bowiem w Kongresie Kultury Polskiej i obrady tego dnia kończyły się bardzo późno, a potem, chyba około godz. 22.00, pokazano nam jeszcze film Jerzego Skolimowskiego "Ręce do góry", którego cenzura nie chciała puścić z powodu sceny z wizerunkiem Stalina, mającego tu dwie pary oczu. Kiedy w niedzielę rano, szykując się w pośpiechu do wyjścia na ostatni dzień Kongresu, włączyłam radio i usłyszałam polski hymn, pomyślałam, że pewnie wygraliśmy jakiś mecz. Ale za chwilę głos generała Jaruzelskiego uświadomił mi, że to nie wygrany mecz, a przegrana bitwa. I że znowu trzeba będzie z wielkim wysiłkiem toczyć tę wojnę aż do skutku, aż do zwycięstwa. Tylko czy jeszcze starczy nam ducha.
Dzisiaj od tamtego dnia dzieli nas całe pokolenie - 25 lat. Gdy w poniedziałkowym Teatrze Telewizji oglądałam "Norymbergę", obrazy z tamtych lat powracały jak bumerang. Żyjemy dziś w innej Polsce, nie tylko w sensie ustrojowym, społeczno-politycznym, ale też i mentalnym. Dlaczego więc "Norymberga" oddziałuje tak silnie na nas? Bo niszczycielska działalność tamtego systemu wciąż zbiera swoje żniwo, co zresztą trafnie pokazało przedstawienie. Ubek opowiada dziennikarce, jak wykańczał ludzi. Metody bywały różne: i psychiczne (doprowadzenie ofiary do samobójstwa), i fizyczne. "Wyrywanie paznokci nie jest łatwe, trzeba się było tego nauczyć" - mówi do dziennikarki. Ten swoisty rachunek sumienia ma doprowadzić do procesu. Pragnieniem pułkownika jest nowa Norymberga dla komunistów. W tej trzyosobowej sztuce każda z postaci niesie bagaż komunistycznego dziedzictwa. Bohater Janusza Gajosa, Stefan Kołodziej, oficer służb specjalnych, to nie tylko zwykły ubek, to także w pewnym sensie postać tragiczna. Jego życiorys zaczął się piękną patriotyczną kartą. W 1951 r. wraz z kolegami założył opozycyjną organizację, ale ubecja zwinęła go i całą grupę. W celi śmierci zwerbował go moskiewski oficer. Nienawiść do reżymu była w nim obecna chyba przez cały czas, ale zarazem stała się ona motorem napędzającym go do łamania, niszczenia najwartościowszych ludzi. W czasie PRL-u, jak powiada, nie miał szans na polityczny proces, po upadku systemu zaś uwierzył przez chwilę, że słynna "gruba krecha" spowoduje, iż aparatczycy reżymu usuną się z życia publicznego. Ale tak się nie stało, więc teraz chce sprawiedliwego procesu, w czasie którego zostanie osądzony i poda nazwiska winnych zbrodni przeciwko ludzkości. Ten "rachunek sumienia" to rodzaj katharsis i zarazem konstrukcja dramaturgiczna postaci, która zatoczyła wielkie koło: od działalności opozycyjnej, przez zbrodniczą, po próbę zadośćuczynienia.
Janusz Gajos znakomicie oddał postać swego bohatera, nie zanurza się w psychologię, jest przeraźliwie racjonalny, konkretny i cyniczny. Ma wręcz wpojony sposób prowadzenia rozmowy polegający najwpierw na rozpracowaniu przeciwnika, a następnie podporządkowaniu go swojej sprawie i wydobyciu zeń tego, co potrzebuje. I tak wygląda właśnie rozmowa z dziennikarką. Metoda zadziałała. Tylko dwa razy nie zapanował nad obojętnym wyrazem twarzy: po telefonie od syna i później, gdy dziennikarka sugerowała mu, że kolesie mogą go wykończyć i nie dopuścić do procesu. Dziennikarka Hanka jest tu ofiarą, ale też dziedziczką reżymowego systemu. Wychowana w domu ateistycznym, ojciec, oficer wojska, od dziecka ma nadopiekuńczego ubeka i stąd ta kariera zawodowa. Tragizm tej postaci tkwi głównie w zagubieniu tożsamości. Dominika Ostałowska prowadzi swoją rolę spokojnie, nie poddaje się żadnym silnym wzruszeniom, gdy pułkownik odsłania kulisy zniszczenia jej ojca. Jest aż za spokojna. Czyżby wypaliły się w niej wszelkie uczucia? Rzetelnie poprowadzona rola, choć bez zaskoczeń. Taka sama twarz przez cały spektakl.
I wreszcie trzecia bardzo ważna osoba dramatu, najgroźniejsza, to żona pułkownika. W tej roli występuje wybitna aktorka, Halina Łabonarska. Wprawdzie pojawia się już pod koniec przedstawienia, ale cały finał należy do niej. Jest niejako zwieńczeniem całości, pointą i jednocześnie ostrzeżeniem. Halina Łabonarska początkowo gra miłą, kulturalną panią pułkownikową, jednak w miarę posuwania się rozmowy z dziennikarką owa sympatyczna pułkownikowa się zmienia. Z twarzy znika ciepły, miły uśmiech, rysy się wyostrzają i ukazuje się inna twarz, a słowa "ci bandyci z 'Solidarności'" dopełniają wizerunku. Kim więc jest? Czy tylko żoną pułkownika, który nie doczekał swojej Norymbergi, bo podczas polowania kolega, również ubek, "niechcący" go zastrzelił? Pani Zofia mówi o tym dziennikarce w sposób czysto informacyjny, nie ma w tym bólu po stracie męża. Wprawdzie żyli pod jednym dachem, ale oddzielnie: oddzielne pokoje, oddzielne lodówki. Dziwne małżeństwo, dwa różne rodowody, dwa różne światopoglądy. Ona jest kwintesencją reżymu, on domagał się Norymbergi.
Halina Łabonarska poprowadziła swoją bohaterkę w kierunku niejednoznaczności, przez co zwiększyła jej siłę oddziaływania. Nie wiemy, czy to ona przyczyniła się do śmierci pułkownika. Nie wiemy też, czy za plecami męża nie donosiła na niego (casus Pawła Jasienicy). Jest niebezpieczna, groźna i jej czas wcale nie wygasł. Ostatnia scena - kiedy próbuje zwerbować wychodzącą już dziennikarkę, mówiąc do niej: "Musimy sobie pomagać", i gdy spotyka się z odmową, po czym zamyka za nią drzwi tak, jakby zatrzaskiwała kratę więzienną - jest wielce wymowna. Mściwa i groźna twarz pułkownikowej jakby mówiąca: ja cię jeszcze dopadnę - pozostaje w pamięci. To nie jest zamknięty rozdział. Doskonała rola Haliny Łabonarskiej.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Nasz Dziennik" 2006-12-13

Autor: wa