Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Gra o wszystko

Treść

Prawie pięć milionów Polaków poparło w niedzielnych wyborach prezydenckich prof. Lecha Kaczyńskiego. Niespełna pół miliona więcej osób zagłosowało na jego głównego oponenta Donalda Tuska. To jednak o wiele za mało, by wygrać za pierwszym podejściem, dlatego obaj kandydaci staną w wyborcze szranki w drugiej turze. Zostały niecałe dwa tygodnie, by przekonać ponad połowę uprawnionych do głosowania Polaków, która nie wzięła udziału w wyborach, że 23 października warto pójść do urn. Osoba, której uda się to zrobić, zamieszka w Pałacu Prezydenckim przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Stawka jest duża, czasu mało, dlatego sztabiści Tuska postanowili zdjąć białe rękawiczki i rozpocząć agresywną kampanię. Środowisko, które reprezentuje lider PO, nie ma nic do stracenia: przegrana będzie oznaczać poważne naruszenie jego żywotnych interesów. Pytanie tylko, czy takiej samej determinacji wystarczy wyborcom, którzy chcą żyć w IV Rzeczypospolitej?

Dzień po wieczorze wyborczym, w trakcie którego z ust Donalda Tuska wielokrotnie padały deklaracje o dżentelmeńskim stylu prowadzenia kampanii przed drugą turą, jego sztabiści postanowili "wyciągnąć noże". Sprzyjający kandydatowi PO liberalny tygodnik "Wprost" opublikował artykuł mający na celu podważenie wiarygodności bliskich współpracowników Lecha Kaczyńskiego. Chodzi o Kazimierza Marcinkiewicza, któremu PiS powierzył misję tworzenia nowego rządu. Główny zarzut: Marcinkiewicz ma być znajomym biznesmena Jana Łuczaka którym, jak to enigmatycznie ujął publicysta pisma "interesowały się prokuratura i UOP" w związku z nieprawidłowościami przy przetargu na sieć komórkową UMTS. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.
"Nigdy od niego ani nikogo innego prócz rodziny i banku nie pożyczałem ani nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, ani innych dóbr materialnych" - napisał w specjalnym oświadczeniu Marcinkiewicz. Odniósł się także do informacji, że jego syn Maciej pracuje w firmie TelecomMedia, należącej w 40 proc. do Łuczaka. "Prosiłem go tylko, by nie zatrudniał się w spółkach skarbu państwa, a ta, w której się zatrudnił, jest prywatna i nie ma żadnej styczności ze Skarbem Państwa" - tłumaczył.
Politycy Platformy Obywatelskiej niezwłocznie zażądali wyjaśnień od - jak mają w zwyczaju mówić - "braci Kaczyńskich". Szef sztabu Tuska Jacek Protasiewicz pytany, czy cała sprawa może skończyć się rezygnacją z kandydatury Marcinkiewicza i teką premiera np. dla Lecha Kaczyńskiego, odparł: - My od początku mówiliśmy, że to kandydat na kilka tygodni. Podkreślił, że Lech Kaczyński "wielokrotnie bronił przeszłości Marcinkiewicza". Kontekst oczywisty: kandydat PiS bronił osoby, której przeszłość dziś ma być "mocno podejrzana". Najwyraźniej specjaliści od marketingu politycznego w sztabie Tuska doszli do wniosku, że bezpośredni atak na samego Kaczyńskiego może zostać źle odebrany wśród wyborców, bo nasi rodacy bardzo sobie cenią koncyliację, dlatego postanowili to zrobić "naokoło", wybierając Marcinkiewicza. Zarzuty nie są dużego kalibru, bo trudno za takie uznać określenie, że służby się kimś "interesują". Wystarczy przypomnieć kazus Romana Kluski, którym swego czasu prokuratura tak się "zainteresowała", że dziś może zaskarżyć Skarb Państwa o ponadmilionowe odszkodowanie. Żeby było jasne, nie zamierzamy występować w roli adwokata ani Marcinkiewicza, ani Łuczaka, ale rzetelność dziennikarska wymaga jasnego postawienia sprawy: PO nie oczyściła i nie zamierza oczyścić swych szeregów z polityków, którzy byli niechlubnymi bohaterami wielu wołających o pomstę do nieba afer. Donald Tusk nawet się na ten temat nie zająknął. Moralnego wsparcia i zachęty do dalszych działań lider PO szukał wczoraj w Gdańsku u byłego prezydenta Lecha Wałęsy. - Będziemy przyglądać się i w zależności od potrzeb i zainteresowania będę do dyspozycji, ale musimy wspólnie to wybrać, by co najmniej nie szkodzić. Jestem gotów i na spotkania, i na debatę, natomiast nie nadużywać tego - stwierdził były prezydent, zalecając Tuskowi spokój.
W tym samym czasie Lech Kaczyński odwiedził powiat, w którym uzyskał 56-proc. poparcie, w Wysokim Mazowieckim, mieście "mlekiem płynącym" (mieści się tu główna fabryka firmy mleczarskiej Mlekovita). Rozpoczynając swoją kampanię przed drugą turą wyborów, w krótkim przemówieniu, Kaczyński podkreślił, iż ten wynik obala usilnie lansowaną przez sztab jego konkurenta tezę, że może liczyć na poparcie tylko "ludzi przegranych". Kolejny raz dodał, że "nie jest zagrożeniem dla nikogo, kto jest uczciwym, i tylko ci, którzy robią krzywdę innym, powinni się bać".
Mikołaj Wójcik

"Nasz Dziennik" 2005-10-11

Autor: ab