Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Gortat zrobił swoje

Treść

Reprezentant Polski pożegnał się zatem z kibicami w doskonałym stylu, pięknie podsumowując kilka miesięcy gry dla "Słońc". Do Phoenix trafił 18 grudnia ubiegłego roku, na zasadzie wielkiej wymiany między Suns a Orlando Magic. Razem z nim ekipę z Arizony wzmocnili Vince Carter i Mickael Pietrus, ale to transfer łodzianina okazał się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Gortat miał świadomość, że Suns nie prezentują tak wysokiego poziomu sportowego jak jego poprzednia ekipa. Chciał jednak jak najwięcej grać, podnosić umiejętności, rozwijać się, a z tym w Orlando miał problemy. O miejsce w składzie musiał rywalizować z Dwightem Howardem, gwiazdą ligi, zawodnikiem "nietykalnym", od którego trenerzy rozpoczynali ustalanie składu. Jako zmiennik, Amerykanina, na parkiecie średnio spędzał 10 minut, zdobywając cztery punkty. W Phoenix wszystkie statystyki poprawił, choć początków wcale nie miał najłatwiejszych. W debiucie, przeciw Miami Heat, zdobył cztery punkty i zaliczył tyleż zbiórek. Potem, z każdym tygodniem, prezentował się lepiej, aż stał się kluczowym zawodnikiem drużyny, przebywającym regularnie na boisku po ponad pół godziny. 19 stycznia, w spotkaniu z Cleveland Cavaliers, zanotował pierwsze double-double w nowych barwach, ale prawdziwy przełom nastąpił pod koniec stycznia, w konfrontacji z bardzo mocnymi Boston Celtics. Polak wzniósł się wówczas na wyżyny, zdobywając 19 punktów i notując 17 zbiórek. Dwa dni później, przeciw New Orlenas Hornets, pobił swój rekord życiowy, rzucając 25 punktów. Wczorajsze double-double było jego 24. w sezonie.
Suns zabraknie w play-off, to na pewno stanowi rozczarowanie i niedosyt. Pod tym względem łodzianin stracił na przeprowadzce do Phoenix, bo Magic pozostali w grze o tytuł. To spory, ale jedyny poważny minus zmiany barw. Poza tym Gortat może spokojnie obliczać zyski. Przede wszystkim stał się ważnym ogniwem zespołu, o co ciągle zabiegał. - Zawsze zależało mi na tym, abym się rozwijał, grał jak najwięcej i dawał drużynie to, czego się ode mnie oczekuje, czyli punkty i zbiórki - powiedział. Przez trzy lata występów w Orlando zagrał w 175 meczach i miał zaledwie siedem double-double. W Phoenix potrzebował kilku miesięcy, by zanotować ponad 20 spotkań z dwucyfrową liczbą punktów i zbiórek. Pobił w ten sposób klubowy rekord, wszak żaden inny rezerwowy (pamiętajmy, że długo wchodził na boisko z ławki, choć spędzał nań więcej czasu niż zawodnik, którego zastępował) gracz w historii Suns nie był tak skuteczny i efektywny. W kapitalny sposób wykorzystał możliwości, jakie stwarza gra ze Stevem Nashem, jednym z najlepszych rozgrywających świata. - To zawodnik, który może wykreować każdego koszykarza - przyznał. Nash "przysłużył" się także do zakończenia... ewentualnej kariery modela Gortata, jak to z uśmiechem ujął sam zainteresowany. Pod koniec marcowego spotkania z New Orleans Hornets doskonały rozgrywający wpadł na łodzianina i głową złamał mu nos. Żeby było ciekawiej, kilkadziesiąt godzin po operacji Polak wystąpił w meczu z Dallas Mavericks i był najlepszym koszykarzem na parkiecie. Ten fakt pokazał charakter naszego reprezentanta i uwidocznił rolę, jaką odgrywa w ekipie. Wszystko to spowodowało, że nazwisko Gortata pojawiło się w spekulacjach dotyczących nagród dla najlepszego rezerwowego NBA lub zawodnika, który uczynił najlepszy postęp w sezonie. Sam Polak specjalnie się nimi nie ekscytował, tłumacząc, że "robi swoje i twardo stąpa po ziemi".
Wczoraj klubowy sezon dla Gortata już się zakończył, co paradoksalnie może być korzystne dla reprezentacji przygotowującej się do wrześniowych mistrzostw Europy. Z występem łodzianina w tej imprezie może być jednak spory problem, jeśli latem w NBA dojdzie do lokautu. W takiej sytuacji musiałby zostać ubezpieczony na kwotę dwóch milionów złotych, astronomiczną dla PZKosz. Już jednak pojawiły się informacje, że połowę tej sumy byłby skłonny pokryć sam.
Na koniec krótko o zakończonym sezonie zasadniczym NBA. Porażka Spurs w Phoenix zepchnęła tę ekipą na drugie miejsce, a najlepszym zespołem tego etapu rozgrywek zostały chicagowskie "Byki", które pokonały 97:92 New Jersey Nets i zanotowały na koncie (łącznie) o jedną wygraną więcej od ekipy z San Antonio. To warte odnotowania, bo Bulls tak świetnie nie spisywali się od 13 lat, czyli czasów legendarnych Michaela Jordana i Scottiego Pippena.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2011-04-15

Autor: jc