Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Geografia strachu

Treść

Chciałabym dla Polski takiej wiary, dla Kościoła w Polsce takiej miłości, żeby tutaj nikt (jak ostrzegał Papież) nie głosił prawdy w sposób, który prawdzie ubliża i szkodzi. Żeby jedni nie ograniczali się do samego tylko mówienia „Panie, Panie” (por. Mt 7,21n) – a drudzy, przez krańcową reakcję na tamten błąd, nie wstydzili się nazywać Pana Panem.

Otwórzcie drzwi Chrystusowi! – woła Papież. A my klaszczemy, aż dłonie puchną, wzruszamy się do łez – ale gdybyśmy tak chcieli być całkiem szczerzy, musielibyśmy mu z całym szacunkiem przypomnieć, że otwieranie drzwi jest rzeczą bardzo ryzykowną. Skoro raz zostały otwarte, mają to do siebie, że przepuszczają każdego… a i Chrystus ma to do siebie, że nie przychodzi sam. Jeśli Mu otworzymy drzwi, to zaraz za Nim gotów wejść Żyd, Litwin, Ukrainiec, może jeszcze i jakiś głodny Rumun, a nawet chory na AIDS – i wtedy choć z domu uciekać. Bardzo to ryzykowne, Ojcze Święty, zwłaszcza że już ty sam pobratałeś się przecież z tymi właśnie, których my wpuszczać nie chcemy. Więc otwieramy tylko wziernik i pilnie patrzymy, kto za drzwiami stoi. A przez szkiełko pomniejszające, wmontowane w nasz wziernik, nawet Chrystus nie wygląda na kogoś wielkiego, ważniejszego niż nasze bezpieczeństwo.

– Nie bójcie się! – woła Papież. A to nie takie proste.

Ksenofobia jest starsza niż ludzkość: występuje także u zwierząt. Stado szczurów zagryza natychmiast osobnika, który nie nosi jego zapachu, czy to dlatego, że pochodzi z innego stada, czy też że człowiek urządził eksperyment i zabrał tego szczura na ubocze na kilka tygodni. Jest już obcy, więc musi zginąć. Nie inaczej mordowały się wzajemnie hordy jaskiniowców. Ta sama szczurza mentalność stworzyła krematoria. Ksenofobia jest wpisana w przyrodę, gdyż jest owocem strachu: obcy mógłby mnie zagryźć, więc lepiej zagryzę ja jego. Jest obcy: czasem widać to gołym okiem, ale jeśli nie, to tym gorzej i tym prędzej trzeba się bronić. W Chinach potocznie nazywano białych diabłami: „Czcigodna biała diablico, ratuj moje dziecko!” – mówiła pewna Chinka, przynosząc chorą córeczkę do lekarki z misji. W Anglii, jeżeli zdarzy się przestępstwo, pierwszym podejrzanym jest cudzoziemiec. Nie mamy więc monopolu na ksenofobię, ale to nas nie usprawiedliwia. Dwa tysiące lat temu przyszedł Chrystus i ofiarował ludziom wyzwolenie od strachu i nienawiści. Tysiąc lat temu to wyzwolenie przyniesiono do naszego kraju. Cośmy z nim zrobili?

Można by w Polsce zaznaczyć na mapie swoistą geografię strachu. Na południowym wschodzie boimy się Ukraińców, bo a nuż zaczną rezać. Na północnym wschodzie boimy się Litwinów, bo są zajadli. Na południowym zachodzie boimy się Niemców śląskich, bo nie chcą pamiętać o okrucieństwach ostatniej wojny. I tylko my w środku jesteśmy tacy zupełnie niewinni i nieszkodliwi: nikogośmy nigdy nie zarżnęli, zawziętości w nas nie ma ani śladu, a jeśli nawet popełniliśmy jakieś okrucieństwa po wojnie, to zawsze mamy wytłumaczenie, że nie my, tylko komuniści. Inaczej mówiąc, jeśli na jakiejś ścianie pojawi się antypolski napis po ukraińsku, to dla nas słuszna i wystarczająca przyczyna, żeby gryźć Ukraińca, zanim on nas zagryzie. Ale jeżeli w Warszawie na murze pisze ktoś „Żydzi do gazu”, to tylko wzruszamy ramionami: głupi wybryk, któż by to brał poważnie? Boimy się państw ościennych, Rosji i Niemiec, bo są od nas silniejsze. Ale boimy się także mniejszości narodowych, właśnie dlatego, że są od nas słabsze, a skoro są słabsze, to na pewno coś knują.

Psychologicznie, oczywiście, to jest zupełnie wytłumaczalne. „Swój” jest zrozumiały: ma te same skojarzenia i wiadomo, czego się po nim można spodziewać, jak zareaguje. Wiadomo, kiedy mówi poważnie, a kiedy żartuje. Dlatego nawet wewnątrz jednego narodu łatwiej się porozumiewają ze sobą ludzie pochodzący z tej samej części kraju, należący do tego samego środowiska lub do tego samego Kościoła. Ale dwa tysiące lat temu przyszedł Chrystus i przyniósł nam wyzwolenie z naszych psychicznych ograniczeń: przez miłość. Tysiąc lat temu tę miłość przyniesiono do naszego kraju. Cośmy z nią zrobili? Czyśmy jej nie nałożyli tylko jak maskę na odwiecznie ten sam szczurzy łepek?

Jak to: więc u nas trzeba kogoś bronić przed zarzutem, że jest Żydem? Ależ sama konieczność takiej obrony potępia nas, bo wykazuje, że w naszych oczach zarzutem, dyskwalifikacją, winą jest to, czym się ktoś mógł z Bożej woli urodzić!

Moja babka jako dziecko – a było to jeszcze w wieku XIX – zapytała raz swoją niepiśmienną nianię: Nianiusiu, czy Adam i Ewa byli Żydami? – At, cóż takiego powiadasz, serce moje! – odpowiedziała zgorszona kobiecina. – Dosyć nam tego wstydu, że Pan Jezus był Żydem; Polacy byli, i katolicy!

Ilu z nas mimo wykształcenia, ilu nawet pomimo święceń nie wyszło poza mentalność tej niani?

Korzeniem ksenofobii jest strach, a korzeniem strachu niepewność. Dlatego im słabsza wiara, tym silniej skurczone serce. Tym staranniej zaryglowane drzwi. Im słabsza wiara, tym silniejsza agresja. Oczywiście w każdym konflikcie agresja jest obustronna: przelatuje jak piłeczka w nieustającym meczu piekielnego ping-ponga. W przerwach tego meczu obaj zawodnicy usiłują wykazać widzom, że to tamten zaczął pierwszy. Wykazują bardzo uczenie i przekonująco. Sięgają wiele wieków w głąb historii; pilnie wykorzystują wydarzenia najnowsze. Po czym znów łapią za rakietki i mecz trwa dalej. Nie skończą go żadne dowody, nie skończy go nawet niczyje zwycięstwo – zawsze będzie ono tylko chwilowe, mecz zacznie się od początku przy pierwszej sposobności, z takiej uciechy piekło nigdy nie zrezygnuje. Skończyć ten mecz można tylko z wiary: z wiary tak wielkiej, że gotowi jesteśmy włożyć obie ręce w dłoń Tego, który przyszedł na świat, aby ten mecz przerwać.

Jeżeli uważamy, że ryzyko za duże, to cóż, grajmy dalej.

Mecz więc trwa, i jeżeli w czym przeciwnicy są zgodni, to w tym, że każdy z nich wmawia sobie, że Chrystus przyszedł po to, aby jego poprzeć. Inaczej mówiąc, zgodnie ryglują drzwi, a tylko ewentualnie dowodzą między setami, iż to tamta strona powinna pierwsza rakietkę odrzucić. Bo nie ma racji albo ma jej mniej niż my (to każdy waży własnymi odważnikami i dlatego nigdy się nie zgadza), albo jest głupsza, młodsza, słabsza, więc niech się nie stawia. Tymczasem jedna jest tylko zasada, umożliwiająca zakończenie meczu: pierwszy powinien rakietkę odrzucić silniejszy. Pierwszy krok do pojednania – i całe związane z nim ryzyko – jest obowiązkiem większości wobec mniejszości.

Czegóż innego uczył nas Papież podczas ostatniej swojej wędrówki po kraju? Czegóż innego lekcją jest decyzja przemyska? Mniejszości unickiej odmówiono czasowego wypożyczenia kościoła, odmówiono w imię polskiego nacjonalizmu – więc Papież i biskupi podarowali tej mniejszości inny kościół na własność. Aby przerwać agresję, trzeba dać dwa razy tyle, ile przedtem odmówiono.

Czy to natychmiast kończy konflikt, jak w powiastce dla grzecznych dzieci? Nic podobnego. Ale drzwi zostały otwarte, Chrystus wszedł, dalszy ciąg tego meczu odbywa się już w Jego obecności, jest więc szansa na to, że powoli zapał bojowy grających ostygnie. Może nawet kiedyś mecz się skończy. A bez tej decyzji nie byłoby to nigdy możliwe.

Ryzyko? Ależ tak, ryzyko jest i być musi. Dłoń wyciągnięta do zgody nieraz zawiśnie w powietrzu, a może nawet spotkać się z ciosem. Ale nie przesadzajmy. Cokolwiek byśmy sobie wmawiali o własnej niewinności i strasznym zagrożeniu, zawsze mniej ryzykuje silniejszy niż słabszy. Spójrzmy na rzecz z punktu widzenia mniejszości – takiej, jaką sami stanowimy na przykład na Litwie! – a będzie dla nas jasne, że właśnie silniejszego stać na ryzyko i on właśnie powinien podjąć je pierwszy.

Większość ma obowiązki wobec mniejszości. Silny ma obowiązki wobec słabego. Gdzież się podział rycerski etos Polaków, jeżeli tego nie rozumiemy?

Wszystkim ludziom jakiegokolwiek bądź wyznania pokój w wierze i opiekę rządową winniśmy (…).

Lud (…) pod opiekę prawa i rządu krajowego przyjmujemy (…). Każdy człowiek do państw Rzeczypospolitej nowo z którejkolwiek strony przybyły lub powracający, jak tylko stanie nogą na ziemi polskiej, wolny jest zupełnie użyć przemysłu swego, jak i gdzie chce, wolny jest czynić umowy na osiadłość, robociznę lub czynsze, jak i dopóki się umówi, wolny jest osiadać w mieście lub na wsiach, wolny jest mieszkać w Polszcze lub do kraju, do którego zechce, powrócić, uczyniwszy zadosyć obowiązkom, które dobrowolnie na siebie przyjął (…).

Twórcy Konstytucji 3 Maja rozumieli, że wypełniania obowiązków można wymagać dopiero wtedy, kiedy się zabezpieczyło prawa. A to jest obowiązkiem silniejszego: każdego narodu u siebie. Chciałabym dla Polski wiary takiej, żeby nam rozluźniła napięte nerwy, podniosła głowy, rozjaśniła twarze. Chciałabym dla Polski wiary takiej, żeby każdy mógł przy nas czuć się bezpieczny.

Jeżeli moja miłość do Boga lub Ojczyzny wyrządza komukolwiek szkodę, to znaczy, że źle kocham, nie tak, jak Bóg chce być kochany. A niestety tyle było u nas tej złej miłości, podszytej strachem i agresją, że dzisiaj wielu się wstydzi zestawu określeń: „Polak-katolik”. Chociaż szczerze kochają i Kościół, i Polskę, wolą tego zestawu nie używać, gdyż wiele zła zdziałano pod jego sztandarem. W rezultacie tak to wygląda, jakby lekarstwem na zły kształt miłości musiało być koniecznie wyrzeczenie się miłości zupełnie; a lekarstwem na szowinizm utrata tożsamości.

Chciałabym dla Polski takiej wiary, dla Kościoła w Polsce takiej miłości, żeby tutaj nikt (jak ostrzegał Papież) nie głosił prawdy w sposób, który prawdzie ubliża i szkodzi. Żeby jedni nie ograniczali się do samego tylko mówienia „Panie, Panie” (por. Mt 7,21n) – a drudzy, przez krańcową reakcję na tamten błąd, nie wstydzili się nazywać Pana Panem. Jest nim przecież. Żeby słabszy brany był w obronę nie pomimo, ale dlatego, że jest słabszy, kimkolwiek jest. Żeby postawa otwarta, przyjazna, płynęła z naszego katolicyzmu i z tych cech naszej ochrzczonej polskości, które jej mogą sprzyjać. A ma takie cechy, we właściwym sobie zestawie, każdy naród; mamy i my. Trzeba do nich sięgnąć, mogą się przydać.

Jeszcze nic straconego. Jeszcze można te drzwi otworzyć. Tylko trzeba wysiłku; a ten nie kończy się na zbiorowym całowaniu Papieża w rękę przed kamerami.

Fragment książki Po śladach Niewidzialnego

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

Żródło: cspb.pl,

Autor: mj