"Gdyby Bóg pozwolił mi przeżyć do wolności Polski"
Treść
Komuniści bali się ich jak śmierci, ale ludzie w nadbużańskich wioskach w okolicach Włodawy uważali za polskie wojsko i jedyną prawowitą władzę. To dlatego grupa "Jastrzębia", a potem "Żelaznego" przetrwała na stosunkowo niewielkim obszarze aż do 1951 roku.
Bracia Leon i Edward Taraszkiewiczowie jako dowódcy oddziału byli nieprzejednani w zwalczaniu złodziei, bandytów, konfidentów i "utrwalaczy" sowieckiej władzy w Polsce. Podkreślali przynależność organizacyjną do WiN, wydawali legitymacje i inne dokumenty, w imieniu Polski Podziemnej wykonywali wyroki na zdrajców, kwitowali rekwirowane środki niezbędne dla prowadzenia walki, troszczyli się o rodziny poległych towarzyszy broni i ich groby. Z wiarą w przyszłą niepodległość Polski formułowali wnioski o odznaczenia wojskowe dla najbardziej oddanych konspiratorów.
"Gdyby Bóg pozwolił mi przeżyć do wolności Polski, przedstawię kolegę 'Dalekiego' do odznaczenia Złotym Krzyżem Zasługi" - pisał "Żelazny" w jednym z zaświadczeń wydanym 21 sierpnia 1951 r. Stanisławowi Kaszczukowi, gospodarzowi ze wsi Zbereże, w którego obejściu często stacjonował. Półtora miesiąca później, 6 października 1951 r., Edward Taraszkiewicz "Żelazny" zginął właśnie w Zbereżu, wytropiony przez bezpiekę. Przeżył o cztery i pół roku swojego brata Leona, który poległ 3 stycznia 1947 roku.
Piętnastoletni konspirator
Rodzice "Jastrzębia" i "Żelaznego" Rozalia i Władysław Taraszkiewiczowie poznali się w Niemczech w czasie I wojny światowej. On - wywieziony z rodzinnego Podlasia na roboty - pracował w kopalni węgla razem z jeńcami francuskimi i rosyjskimi, ona - urodziła się w Niemczech jako córka pary poznaniaków, którzy wyemigrowali na zachód za pracą. Do Polski Taraszkiewiczowie wrócili w 1921 roku. Te niemieckie epizody w ich życiu, zestawione z faktem znajomości języka niemieckiego oraz wywózki w czasie II wojny światowej synów na roboty do Niemiec, stały się dla propagandy komunistycznej pretekstem do całkowicie bezpodstawnego oskarżenia braci Leona i Edwarda o faszystowską przeszłość i traktowania całej ich rodziny jako folksdojczów.
Młodszy z braci, Leon Taraszkiewicz, późniejszy "Jastrząb", był prawdziwie rogatą duszą. W czasie okupacji niemieckiej często wchodził w konflikt z okupacyjną władzą, kilkakrotnie aresztowany uwalniał się karkołomnymi ucieczkami. Jak wspomina jego siostra Rozalia Otta, po raz pierwszy zatrzymany był przez Niemców zaraz na początku okupacji za ukrycie broni pozostawionej przez polskich żołnierzy. Miał wtedy 15 lat! Matka wyprosiła u Niemców zwolnienie syna. W 1941 r. Leon został skierowany jako tzw. junak do pracy na kolei w okolicach Radomia. Aresztowany z powodu kontaktów z tamtejszą konspiracją uciekł i dotarł do domu. Ukrywał się na strychu, lecz wydał go kolega ze szkoły. Dostał się w ręce radomskiego gestapo, które starało się wydobyć od chłopca nazwiska innych konspiratorów.
"Leon był niesamowicie torturowany, stracił przytomność (...). Mówił mi: 'przeklinałem dzień, kiedy mnie mama urodziła', ale w czasie śledztwa nikogo nie wydał" - pisze we wspomnieniach jego siostra Rozalia.
Przewożony pociągiem prawdopodobnie na publiczną egzekucję chłopak wyskoczył z wagonu. W drodze do domu wpadł w ręce ukraińskiej ochrony kolei. Został przewieziony do lubelskiego gestapo, które miało problemy z jego identyfikacją. Po przesłuchaniu eskortowany przez tajniaka do więzienia na Zamku Lubelskim wyrwał się w okolicy Bramy Krakowskiej. Otrzymał postrzał w rękę, lecz udało mu się ukryć w zrujnowanej części lubelskiej Starówki. Na krótko zatrzymał się u rodziny w Lublinie, a następnie przedostał się w rodzinne strony. Wiosną 1944 r. jako 19-letni chłopak wstąpił do sowieckiego oddziału operującego na tyłach frontu. Jak twierdzi Rozalia Otta, był to raczej przypadek niż świadomy wybór. W czasie tego kilkumiesięcznego epizodu otrzymał medal za zasługi bojowe.
Wróg na życzenie
Komunistyczna władza zainstalowana przez Stalina w Polsce początkowo starała się pozyskać młodego Taraszkiewicza. Wszak należał do bardzo nielicznej kadry komunistycznego zbrojnego podziemia działającego na ziemiach polskich, co nieomal automatycznie gwarantowało mu przywileje i udział w nowych okupacyjnych władzach. Z takich właśnie ludzi komuniści tworzyli struktury aparatu tzw. bezpieczeństwa, to oni mieli stanowić elitę przyszłego prosowieckiego państwa polskiego.
- W którąś niedzielę przyjechało do naszego domu paru jego kolegów z oddziału, mówiąc, że wstępują do UB - wspomina Rozalia Otta. - Leon mówił, że był wzywany do komitetu i miał różne propozycje pracy w partii, w UB, nawet jako naczelnik więzienia na Zamku, ale odmówił.
Początkowo wyglądało na to, że Leon Taraszkiewicz ma dość wojowania. Zajął się działalnością gospodarczą. Z kilkoma znajomymi założyli zakład masarski. Jednak oferta pracy w UB okazała się propozycją nie do odrzucenia. Leon Taraszkiewicz i jego rodzina zostali uznani za wrogów komunistycznej władzy. Wkrótce zaczęły się represje. Pod koniec 1944 r. rodzinę Taraszkiewiczów potraktowano jak folksdojczy i zamknięto w więzieniu na Zamku Lubelskim, budzącej postrach komunistycznej katowni. Wkrótce wylądował tam również Leon. Rodzice i mała Rozalia zostali następnie umieszczeni w obozie w Krzesimowie, gdzie chodzili w ubraniach z wymalowaną na plecach swastyką, a Leon bydlęcym wagonem wyruszył - jak dziesiątki tysięcy potencjalnych przeciwników nowej władzy - w podróż "na białe niedźwiedzie".
Przyszły "Jastrząb" i z tej opresji wyszedł obronną ręką. Jak opowiadał siostrze Rozalii, scyzorykiem zrobił w deskach wagonu szparę, przez którą odsunął zasuwę i wraz z 18 innymi niedoszłymi zesłańcami wyskoczył z pociągu. Był luty 1945 roku. Niespełna 20-letni Taraszkiewicz znów wrócił w rodzinne strony. Nawiązał kontakt z grupą Klemensa Panasiuka ps. "Orlis", byłego dowódcy rejonu rozwiązanej już Armii Krajowej. Tak zrodził się "Jastrząb" - postrach ubeków i komunistów na rozległym nadbużańskim pograniczu.
Początkowo "Jastrząb" walczył pod bezpośrednimi rozkazami Tadeusza Bychawskiego "Sępa". Po kilku udanych atakach na posterunki UB i MO oddział szybko uzyskał zdobyczną broń, rozgłos i zaufanie miejscowej ludności, dzięki której mógł trwać i walczyć jeszcze ponad pięć lat. W akcjach tych "Jastrząb" wykazał wielką brawurę, odwagę, a jednocześnie odznaczył się opanowaniem i sprytem. To on zwykle jako pierwszy podchodził do wroga, ryzykował, strzelał, rozstrzygał o powodzeniu akcji. Tak było np. w jednej z pierwszych akcji bojowych oddziału z udziałem "Jastrzębia", ataku na posterunek UB w Sosnowicy, opisanej w zachowanej w archiwach bezpieki kronice oddziału prowadzonej przez drugiego z braci Taraszkiewiczów - Edwarda "Żelaznego".
Jednak antykomunistyczna konspiracja to nie tylko westernowe strzelaniny, pościgi i zasadzki. O tym, jak straszne i tragiczne to były czasy, może świadczyć fakt, że niedługo potem bohaterski chłopiec o pseudonimie "Lech", ranny w zasadzce, torturowany i łudzony przez ubeków obietnicą leczenia i wolności, zdradził swoich kolegów, co zresztą nie uchroniło go przed dobiciem, a "Barabas", jeden z uczestników akcji na posterunek w Sosnowicy, ofiarnie walczący w oddziale od samego początku, jeszcze tego samego lata został zastrzelony przez swoich kolegów, gdyż na skutek alkoholizmu stanowił zbyt wielkie zagrożenie dla oddziału.
Gdy w czerwcu 1945 r. zginął "Sęp", dowództwo przejął najmłodszy w oddziale, ale za to urodzony dowódca - 20-letni "Jastrząb".
Śmiertelne niebezpieczeństwo
Rosnąca sława "Jastrzębia" i "Żelaznego" (początkowo nosił pseudonim "Grot") jako pogromców ubeków stanowiła śmiertelne zagrożenie dla jego najbliższych, a zwłaszcza dla "cieszących" się wolnością 14-letniej siostry Loli i 5-letniego Józia. Gdy okazało się, że dwóch ubeków zidentyfikowało najmłodszego z braci Taraszkiewiczów, a jeden z nich zapowiedział, że "trzeba tego małego zgładzić ze świata, bo jeszcze jeden bandyta wyrośnie", "Jastrząb" pod osłoną nocy wywiózł Rozalię i Józia z Włodawy. Wraz z matką, którą chorą zwolniono z obozu w Krzesimowie, pod fałszywymi nazwiskami - Rozalia nazywała się Janina Wybranowska, a jej matka Teofila Turska - ukrywały się na kolejnych kwaterach organizowanych przez braci.
Dla Rozalii konspiracja ta trwała do jesieni 1946 r., kiedy rozpoznana przez konfidentów UB ze wsi Olszowo, została 11 listopada zatrzymana i osadzona w siedzibie UB we Włodawie.
Bezpieka traktowała Rozalię jako zakładniczkę, próbując jednocześnie wyciągnąć od niej informacje o oddziale "Jastrzębia". Aby załamać 15-letnią dziewczynę, stosowano wobec niej wyrafinowane metody psychicznego dręczenia, jak np. przetrzymywanie przez trzy dni w jednej celi ze zmarłym młodym mężczyzną.
"Drzwi się zamknęły, słychać śmiechy na korytarzu, a w mojej piersi tak serce bije mocno, jakby się jakiś ptak szarpał wewnątrz" - wspomina swoje ówczesne przeżycia pani Rozalia. "Przecież w obozie zagłady w Krzesimowie nieraz budziłam się wśród trupów, ale nigdy sama. Nawet pomagałam mamie i pani Jadzi... znosić na płaszczu zmarłą panią Krysię... Ale tu w celi UB byłam sama, a ubecy jeszcze głupie żarty ze mnie strugali, obiecywali, że na drugi tydzień przywiozą mi zwłoki braci".
Z Włodawy Rozalię przewieziono do więzienia w Zamku Lubelskim. Stąd wyszła "na amnestię" w marcu 1947 roku. "Jastrząb" nie żył już od dwóch miesięcy, a oddziałem dowodził drugi z braci - Edward "Żelazny".
Uwolnienie Rozalii było pozorne, obliczone na wytropienie "Żelaznego", który - jak sądzono - prędzej czy później skontaktuje się z siostrą. Dziewczynka znów musiała uciekać przed bezpieką. Pod fałszywym nazwiskiem dołączyła do rodziców, którzy wraz z małym Józiem zamieszkali na północy Polski. Próbowała ułożyć sobie życie, lecz ponownie namierzona przez UB pod koniec 1950 r. została aresztowana.
Legenda antykomunistycznego podziemia
Półtora roku dowodzenia oddziałem okryło "Jastrzębia" prawdziwą sławą. Jego młodzieńczej zuchwałości i brawurze towarzyszyła zadziwiająca rozwaga i troska o podkomendnych, co zjednywało mu szacunek żołnierzy i uznanie wśród ludności cywilnej. W czasie spektakularnych ataków na placówki UB potrafił rezygnować z wcześniej przygotowanego planu, gdy sytuacja stwarzała nadmierne niebezpieczeństwo dla jego ludzi. Dlatego jego oddział ponosił stosunkowo niewielkie straty w walce z bezpieką.
Działający na terenie powiatu chełmskiego, włodawskiego i radzyńskiego oddział "Jastrzębia" dokonał kilkudziesięciu większych i mniejszych akcji przeciwko komunistycznej władzy. Do bardziej znanych należało opanowanie w lutym 1946 roku Parczewa, ważnego ośrodka "utrwalaczy władzy ludowej". Zlikwidowano tam trzech wartowników pochodzenia żydowskiego oraz "zarekwirowano" duże ilości towarów. Tego samego roku w październiku wspólnie z oddziałem Jerzego Struga "Ordona" "Jastrząb" rozbił posterunki MO w Cycowie i Milejowie, unieszkodliwił operującą w pobliżu Włodawy grupę WOP, a następnie opanował budynek Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie, skąd uwolnił kilkudziesięciu więźniów. Podobną akcję przeprowadził w grudniu 1946 r. na PUBP w Radzyniu Podlaskim.
Dzięki kunsztowi dowódczemu "Jastrzębia" większość tych akcji przeprowadzano przy minimalnych stratach własnych oddziału. W okresie największych sukcesów wspólnie z kpt. Zdzisławem Brońskim "Uskokiem" "Jastrzębiowi" udało się zmobilizować potężne jak na warunki podziemia antykomunistycznego siły ok. 300 żołnierzy w celu opanowania koszar WOP w Chełmie. Do ataku jednak nie doszło z powodu niekorzystnego rozwoju sytuacji. Wycofujące się oddziały podziemia niepodległościowego natknęły się na dużą grupę operacyjną KBW, z którą stoczyły w okolicy wsi Świerszczów jedną z większych bitew partyzanckich na Lubelszczyźnie po 1945 roku. Zginęło w niej 18 żołnierzy KBW, a 32 zostało rannych, przy stracie jednego partyzanta.
Trudno zliczyć wszystkie starcia zbrojne oddziału "Jastrzębia" z jednostkami KBW, MO, UB, NKWD. W wielu z nich "Jastrząb" atakował, w innych się bronił. Rozbijał posterunki MO i placówki UB, wykonywał wyroki na szczególnie gorliwych kolaborantów, zdobywał środki na prowadzenie walki. Jedną z często stosowanych metod walki była rekwizycja samochodów używanych przez "resort" lub inne państwowe instytucje, a następnie błyskawiczne rajdy tymi pojazdami po miejscowościach, w których "czerwona władza" dawała się ludziom szczególnie we znaki. Grupa "Jastrzębia" dokonała także wielu napadów na pociągi. Do jednego z najbardziej spektakularnych należało opanowanie w czerwcu 1946 roku na stacji w Gródku na linii Parczew - Lublin pociągu osobowego i rozbicie podróżującego nim oddziału NKWD. Z 22 sowieckich funkcjonariuszy w walce zginęło 19. Zastrzelono również kilku ubeków podróżujących pociągiem, a także zarekwirowano kilkaset tysięcy złotych gotówki. Oddział "Jastrzębia" stosował zasadę likwidacji konfidentów i funkcjonariuszy UB, a puszczania wolno poddających się żołnierzy KBW, którzy trafiali do tej formacji z poboru, a nie z własnej woli.
Do wręcz komediowej sytuacji doszło w lipcu 1946 r., gdy na trasie Chełm - Lublin oddział "Jastrzębia" zatrzymał jadący w stronę Lublina samochód z rodziną ówczesnego marionetkowego prezydenta okupowanej przez Sowietów Polski, agenta NKWD Bolesława Bieruta. Podróżowała w nim siostra Bieruta - Zofia Malewska, z rodziną. Partyzanci uwięzili rodzinę Bieruta, lecz traktowali ją znacznie lepiej niż komuniści siostrę "Jastrzębia" - 15-letnią Rozalię, przetrzymywaną jako zakładniczkę w zawszonych piwnicach ubeckich katowni w Lublinie i we Włodawie. Jedyną niedogodnością dla krewnych Bieruta było śpiewanie pieśni religijnych razem z partyzantami. Po kilku dniach na polecenie komendanta obwodu WiN Włodawa zatrzymani zostali zwolnieni.
Po "Jastrzębiu" przychodzi "Żelazny"
Leon Taraszkiewicz zginął 3 stycznia 1947 r., w wieku 22 lat, w czasie ataku na siedzibę żołnierzy KBW stacjonujących w miejscowości Siemień k. Parczewa. Swoim zwyczajem, udając komunistycznego wojskowego, podchodził do wartownika KBW, aby go z najbliższej odległości rozbroić lub wezwać do poddania, torując tym samym drogę reszcie oddziału. Akcja w zasadzie udała się - po krótkiej wymianie strzałów żołnierze KBW złożyli broń. Jednak gdy ucichły wystrzały, okazało się, że "Jastrząb" leży w śniegu z kilkoma postrzałami w okolicy brzucha. Wiele wskazywało na to, że kule padły nie od strony wroga, ale z boku, od jednego z jego ludzi. Domniemany zabójca, do dziś znany tylko z pseudonimu "Bolek", został po pewnym czasie zlikwidowany na polecenie "Żelaznego". Zabrał ze sobą do grobu jedną z wielkich tajemnic podziemia niepodległościowego na Lubelszczyźnie: kto i dlaczego zabił Leona Taraszkiewicza. Do dziś nie ma całkowitej pewności, ani że to "Bolek" rzeczywiście strzelał do swojego dowódcy, ani jakimi motywami mógł się kierować, a nawet jak się naprawdę nazywał.
Po śmierci "Jastrzębia" dowództwo nad grupą przejął jego brat Edward, zmieniając pseudonim z "Grota" na "Żelazny". Dowodząc stale topniejącym oddziałem, oplątywany siecią agentów, "Żelazny" wytrwał na posterunku jeszcze cztery i pół roku. I nie było to bierne ukrywanie się, lecz stałe nękanie komunistów wprowadzających na wschodzie Polski sowieckie porządki. Bez wątpienia działalność "Żelaznego" znacznie spowolniła ten proces na nadbużańskich terenach.
W lipcu 1947 r. na prośbę Wacława Kuchcewicza "Wiktora" oddział "Żelaznego" brał udział w sławnej pacyfikacji Puchaczowa, zwanego z powodu liczebności funkcjonariuszy partyjnych i konfidentów bezpieki "Małą Moskwą". W październiku 1949 r. w czasie akcji ekspropriacyjnej na pociąg na stacji w Stulnie w ręce "Żelaznego" dostają się oprócz kwoty 1,5 mln zł dokumenty włodawskiego UB z listą tajnych współpracowników UB działających na terenie powiatu włodawskiego. Na wieść o tym komunistyczne władze natychmiast zorganizowały dziesięciotysięczną obławę KBW dla odzyskania dokumentów. Doświadczenie "Żelaznego" pozwoliło oddziałowi wyjść cało z tej opresji. Potem rozpoczął polowanie na komunistycznych agentów.
W maju 1951 r. "Żelazny" dowodzący oddziałem skurczonym już do zaledwie 4 partyzantów po raz kolejny dokonał akcji, która zmusiła bezpiekę do mobilizacji przeciw niemu ogromnych sił i środków. Jego grupa zarekwirowanym samochodem urządziła rajd po powiecie włodawskim, likwidując 4 konfidentów UB i jednego z czołowych przedstawicieli komunistycznej władzy na Lubelszczyźnie, przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej - Ludwika Czugałę. Ten zamach doprowadził do ogromnej intensyfikacji działań agenturalnych wymierzonych w grupę Taraszkiewicza.
W październiku 1951 r., na skutek misternej gry operacyjnej poprzedzonej wymianą funkcjonariuszy UB we Włodawie, gdzie "Żelazny" miał swoich informatorów, bezpiece udało się ustalić miejsce pobytu jego grupy. Były to zabudowania Stanisława Kaszczuka w Zbereżu, tego samego "Dalekiego", któremu dwa miesiące wcześniej Żelazny wystawił wniosek o przyznanie Złotego Krzyża Zasługi, "gdyby Bóg pozwolił... przeżyć do wolności Polski". W nocy z 5 na 6 października 1951 r. gospodarstwo Kaszczuka zostało szczelnie okrążone przez 800 ubeków i żołnierzy KBW.
Jak odnotowują ubeckie sprawozdania, choć wydaje się to wprost nieprawdopodobne, wytropiony i okrążony "Żelazny" z dwoma towarzyszami przedarł się jednak przez dwa pierścienie ubeków i kabewistów, sterroryzował kierowcę wojskowego samochodu stacjonującego na tyłach operacji i kazał wywieźć się jak najdalej od okrążenia. Tu jednak szczęście go opuściło. Kierowca zarekwirowanego gazika celowo - jak później twierdził - skierował pojazd w kierunku sztabu grupy likwidacyjnej, gdzie wyskakujących z pojazdu partyzantów przywitał ogień karabinowy. "Żelaznego" dosięgnęła tylko jedna kula - w samo serce. Drugi z partyzantów Stanisław Torbicz "Kazik" zginął nieco dalej od kuli, która trafiła go w sam środek czoła, co wzbudza podejrzenie, że odebrał sobie życie albo został dobity. Trzeci, ciężko ranny 22-letni Stanisław Domański "Łukasz" został skazany na śmierć i zabity podobnie jak schwytany Stanisław Marcinkiewicz ps. "Niewinny".
Rozalia Taraszkiewicz przetrzymywana w tym czasie jako zakładniczka we włodawskim UB pamięta, że w nocy poprzedzającej śmierć brata miała złowieszczy sen, po którym obudziła się pełna niepokoju. Jawa okazała się straszniejsza od snu. Rano dowiedziała się o śmierci "Żelaznego". W swoich wspomnieniach tak opisuje to wydarzenie: "Otwierają się drzwi. Wchodzi szef z UB w Lublinie. Całe buty w błocie (...). Wyjmuje z raportówki medalion. Pyta, czy poznaję, czyje to jest i kto na tym zdjęciu. Mówię: moja mama, a to medalion mojego brata Edwarda. Pokazuje zdjęcie rodzinne. Wyjaśniam: to mój ojciec, to moja ciocia z mężem i synami, matki siostra...
Jest koło godz. 11. Wyprowadzają mnie. Pod płotem leży 'Żelazny' nago, tylko prześcieradłem zakryty od pasa. Obok leży 'Kazik' Torbicz z Macoszyna i starszy pan, taki szczuplutki, w ubraniu [Teodor Kaszczuk - A.K.]... Pyta mnie szef: który to pani brat? Podeszłam bliżej i pokazałam: to jest mój brat...".
Pamięć, która przetrwała mroki komunizmu
Komunistom nie wystarczyła fizyczna likwidacja braci Taraszkiewiczów. Ze szczególną konsekwencją usiłowali zniszczyć ich legendę. Czego to komunistyczna propaganda w dziesiątkach artykułów sporządzanych na zamówienie bezpieki przez sprzedajnych i zakłamanych dziennikarzy nie wypisywała. Taraszkiewiczowie mieli być krwawymi zwyrodnialcami torturującymi i mordującymi zarówno komunistów, zwykłych ludzi, jak i swoich podkomendnych. Przypisywano im kolaborację z Niemcami, przynależność do SS, a nawet pełnienie funkcji kapo na Majdanku. W szczególnie podłej książce Henryka Smolaka pt. "Nad Bugiem" rzekomo zbrodniczą działalność braci rozciągnięto nawet na okres "sanacji", gdy mieli oni 11 i 15 lat!
Jedną z metod walki komunistów z pośmiertną legendą żołnierzy Polski Podziemnej było bezczeszczenie i ukrywanie ich ciał. Tak stało się m.in. ze zwłokami Hieronima Dekutowskiego "Zapory", Mariana Bernaciaka "Orlika" i setkami innych naszych bohaterów narodowych. Podobny los nie ominął też "Żelaznego".
Jednak ostatnio pojawił się cień szansy na odszukanie grobu Edwarda Taraszkiewicza. Zupełnie przypadkiem wiosną br. pewnemu włodawskiemu fryzjerowi w luźnej rozmowie, jaką w tego rodzaju zakładzie klienci prowadzą z pracownikami, starszy mężczyzna zwierzył się z tajemnicy sprzed lat. Gdy służył w Wojskach Ochrony Pogranicza, w czasie patrolu nad Bugiem wdał się w rozmowę z łowiącym ryby byłym milicjantem, który zwierzył mu się, że w październiku 1951 r. to on osobiście zakopywał zwłoki Edwarda Taraszkiewicza, Stanisława Torbicza "Kazika" oraz małżeństwa Kaszczuków na brzegu rzeki. Wszyscy oni zginęli w czasie pamiętnej akcji w Zbereżu w 1951 roku. Mężczyzna wskazał miejsce zakopania zwłok w starych transzejach poniemieckich na brzegu Bugu. Był to teren trudno dostępny, na zapleczu jednostki wojskowej, w pobliżu strzelnicy wojskowej. Ponieważ relacja brzmiała bardzo wiarygodnie, sprawą zainteresowali się miejscowi historycy-regionaliści. Wstępne badania georadarem, a następnie punktowymi sondami archeologicznymi nie doprowadziły jeszcze do odkrycia grobu. Poszukiwania będą kontynuowane.
Adam Kruczek
"Nasz Dziennik" 2007-10-09
Autor: wa