Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Gdy rozum śpi, budzą się demony...

Treść

Gdyby nie jeden, wręcz kuriozalny spektakl, można by powiedzieć, że niedawno zakończony Międzynarodowy Festiwal Sztuki Mimu w warszawskim Teatrze na Woli niczym specjalnym się nie wyróżnił i niczym specjalnym nie różnił się od poprzednich edycji. Ale niestety wyróżnił się. I to jak! Zadecydował o tym jedyny spektakl reprezentujący Polskę wystawiony przez Wrocławski Teatr Pantomimy. Ten sam, który nazywany jest dziś spadkobiercą unikatowego teatru w skali światowej, a mianowicie teatru pantomimy Henryka Tomaszewskiego, który pewnie teraz, jak się mawia, w grobie się przewraca. I to nie tylko dlatego, że kilka miesięcy temu ujawniono, iż w latach 1960-1966 współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. W czasie wyjazdów zagranicznych donosił swoim pryncypałom o tym, co robili i mówili członkowie jego teatru, donosił nawet na jednego z najwybitniejszych współczesnych mimów, Marcela Marceau, gdy ten przyjeżdżał na gościnne występy do Polski. I pewnie ta "artystyczna" współpraca trwałaby o wiele dłużej, gdyby SB nie zrezygnowało z jego usług, instalując w teatrze tajnych współpracowników.

Myślę jednak, że na to przewracanie się w grobie Tomaszewskiego równie mocno wpływa działalność jego następców w tymże teatrze. Przynajmniej jeśli idzie o spektakl, który pokazano na festiwalu: "Science fiction". Aż trudno uwierzyć, że coś tak odrażającego można było spreparować i to w teatrze mającym tak wspaniałą artystyczną tradycję. Bo Henryk Tomaszewski, prócz tego, że donosił, stworzył wspaniały teatr promujący podstawowe wartości, afirmujący życie, w centralnym miejscu stawiający człowieka nigdy nieodartego z jego godności.
Mimo ponad dwudziestu lat, jakie upłynęły od premiery spektaklu "Syn marnotrawny", do dziś mam przed oczami scenę, gdzie młody mężczyzna przekracza próg domu i na widok szczęśliwego ojca przygarniającego go do siebie na jego twarzy maluje się wyraz pokory i radości. Mimika, układ ciała, gest rąk zatrzymany na chwilę w bezruchu pokazują stan przeżyć wewnętrznych młodzieńca. To powracający syn marnotrawny w spektaklu powstałym w oparciu o Ewangelię św. Łukasza. Malarskości przedstawieniu dodawało światło, klimat współtworzyła znakomita muzyka Bacha (choć nie tylko), wykonawcy prezentowali najwyższy kunszt sztuki mimu.
Przywołuję ten spektakl sprzed lat dla porównania z tym, który przygotowali "następcy" Tomaszewskiego w tymże teatrze. "Science fiction" też - można powiedzieć - nawiązuje do świata przeżyć religijnych. Ale w zupełnie odwrotnym kierunku. To przedstawiona w formie groteski karykatura tego świata o antykościelnym przesłaniu. Szef Wrocławskiego Teatru Pantomimy, Aleksander Sobiszewski, dał wyraz swemu zapiekłemu antyklerykalizmowi. Zrealizował spektakl, w którym zamiast ludzi występują roboty będące wytworem Konstruktora (w tej roli Jerzy Kozłowski, aż do bólu przerysowujący każdą mimikę i każdy gest). Wszystkie są podobne do siebie, nie odróżniają się od siebie charakterem, osobowością (z jednym może wyjątkiem, co niczego nie zmienia). Jak stado bezmyślnych baranów. Konstruktor powołał je do życia i on nimi dyryguje. Zachowują się tak, jak on im każe. Jest ich przywódcą i prowadzi je niczym pasterz swoje owieczki. Łopatologicznie przedstawiona metafora czytelna jest tu nawet dla ucznia pierwszej klasy szkoły podstawowej. To społeczeństwo robotów ślepo posłusznych Konstruktorowi jest metaforą wspólnoty katolickiej, której przewodzi głowa Kościoła - Papież. Tutaj ucharakteryzowany na Jana Pawła II. I co tu dużo mówić - wyśmiany w najbardziej ordynarny sposób.
No bo czymże innym, jak nie naigrawaniem się, ba, wręcz złośliwą, obrzydliwą karykaturą, jest pokazywanie na scenie niedołężnego starca z ciągle otwartymi ustami, ubranego w jakąś białą koszulinę nocną, silnie utykającego, podpierającego się laską, poruszającego się pojazdem naśladującym samochód panoramiczny, tyle że oczywiście w karykaturalnej przeróbce, co budzi śmiech na widowni (nad czym należy ubolewać). Do śmiechu pobudzają też sceny góralskie, Papież siedzi i patrzy na Giewont wyświetlony na telebimie, a zza kulis wyskakuje dwóch robotów ubranych w strój góralki i górala i odstawiają taniec góralski dla Papieża. Nie braknie też nawiązań do spływów kajakowych, jest choinka bożonarodzeniowa na placu przed Bazyliką św. Piotra w Watykanie, są - oczywiście przedstawione w karykaturze - audiencje wiernych u Papieża, od którego każdy robot dostaje upominek, zamiast różańca - torbę, a w niej coś na kształt korony cierniowej, itd., itd. Jest też naigrawanie się z błogosławieństwa, jakiego udziela Papież, błogosławiąc żółwia, jest naigrawanie się z sakramentu Eucharystii, kiedy roboty gęsiego podchodzą do Konstruktora, a on podaje im krążek płyty CD, niczym kapłan Komunię Świętą. Owszem, można dorobić do tego filozofię, że elektroniczne media, świat show-biznesu są dziś dla wielu ludzi czymś wręcz jak religia, że te roboty to odczłowieczony świat, który czeka nas w przyszłości, itd. Ale nie ma co udawać, na pierwszym planie metafora ubrana jest tu w tak czytelne ikony, że nie pozostawia żadnych złudzeń co do interpretacji treści.
I, co najważniejsze, perfidia tego przedsięwzięcia jest posunięta do tego stopnia, że spektakl jest tak skonstruowany, aby w tym wyśmiewaniu katolików i Papieża uczestniczyli również widzowie poprzez reakcję swoim śmiechem. Dzieje się to nierzadko bezwiednie ze strony widzów. Jest "śmiesznie" na scenie, więc publiczność - nim pomyśli - już się zaśmieje. A po chwili przychodzi niesmak.
Zastanawiałam się, po co ten cały kretyński cyrk na scenie uwłaczający nie tylko wierzącym Polakom, ale też i niewierzącym. Odpowiedź jawi się natychmiast, gdy przyjrzymy się spektaklowi w jego warstwie artystycznej. Niewydolność choreograficzna i reżyserska, banalność i jednostajność ruchu aż do znudzenia, wypełnianie luk bezsensownym chodzeniem. Trzeba więc było czymś widza zaszokować, na przykład pokazaniem niedołężności Papieża i jego umieraniem. A przedstawienie to zostało zrealizowane na kilka miesięcy przed odejściem Jana Pawła II. Pozostawiam ten fakt bez komentarza.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Nasz Dziennik" 2007-09-08

Autor: wa