Fotyga z misją ostatniej szansy
Treść
Fragmenty rozmowy z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim we wczorajszych radiowych "Sygnałach dnia" Marek Mądrzejewski: Jest Pan - jakby to paradoksalnie nie zabrzmiało - obciążany za nieratyfikowanie, utrudnianie ratyfikowania traktatu lizbońskiego. Jak się pan z tym czuje? Lech Kaczyński: - Tyle razy w życiu byłem fałszywie oskarżany, że przyjmuję to spokojnie. Ja powiedziałem, że ta ratyfikacja jest w tej chwili bezprzedmiotowa, ponieważ według prawa międzynarodowego, według prawa europejskiego wszystkie kraje muszą ratyfikować, a jeden już odmówił, więc mój podpis jest dziś bezprzedmiotowy, bo nie doprowadzi do tego, że traktat ów wejdzie w życie. Tyle powiedziałem. "Martwy traktat" to jest nazwa, której używa redakcja, nie wiem dlaczego, muszę powiedzieć. Chyba dla większej poczytności. A jeżeli idzie o inne określenia, no to jest to na takiej zasadzie, na której dzisiaj mówiłem Agencji France Presse - ja powiem jedną literę, słyszę sześć zdań, które rzekomo powiedziałem. Nie, jest bezprzedmiotowy w tej chwili, ponieważ Irlandczycy są suwerennym narodem, podjęli taką decyzję i to oni się muszą przekonać. Ja chciałem przypomnieć, że były dwa inne, dużo większe kraje, które też takie decyzje podejmowały przy tak zwanym europejskim traktacie konstytucyjnym. Za duże, żeby je o to oskarżać. - No, to pan powiedział, panie redaktorze, bo ja nigdy... Przynajmniej to jedno. - Ja myślę, że dwa, ja myślę, że dwa. I taki kształt przyszłej zjednoczonej Europy, no, nie może odpowiadać. Zasada jednomyślności została w traktacie niezmiernie ograniczona w traktacie lizbońskim, ale jednak w najważniejszych sprawach pozostała. Jeżeli tutaj nie zostanie potraktowana poważnie, to znaczy, że jej nie ma tak naprawdę. I to każdy musi rozumieć, a w każdym razie każdy, kto się chce polityką zajmować. Zwłaszcza że po odrzuceniu przez Irlandczyków traktatu lizbońskiego zebrali się przywódcy państw unijnych i uznali, że Irlandczyków nie można naciskać, że to byłoby nie fair, wbrew demokracji, że oni sami muszą dojrzeć do tego, żeby zmienić zdanie. - Taka początkowo była myśl, a później ta myśl się czasem zmieniała, ale idzie o to, żeby było właśnie tak, jak mówiono na początku. Ja rozmawiałem z jednym z czołowych polityków europejskich, w tej chwili nie chcę wymieniać jego nazwiska, tuż przed referendum i on, już zdając sobie sprawę, że istnieje duży stopień ryzyka, tak właśnie mówił. No, w każdym razie Vaclav Klaus jest człowiekiem, który całkowicie się z panem solidaryzuje, natomiast Nicolas Sarkozy wyraża pewne zdziwienie, czy jest wręcz rozżalony. Czy pan rozmawiał z nim może w międzyczasie telefonicznie? - Nie, jeszcze z nim nie rozmawiałem, mam nadzieję nie tak długo porozmawiać i myślę, że sobie po prostu różne sprawy wyjaśnimy, szczególnie, że ja tutaj akurat należę do zwolenników prezydenta Nicolasa Sarkozy, więc myślę, że sobie wyjaśnimy tę sprawę. Z drugiej strony, panie prezydencie, byłoby ciężko tak przekreślać własną pracę. No przecież pan przy tym traktacie (no, nie jest on może najlepszy, ale optymalny, zważywszy na układy, które towarzyszyły jego powstawaniu), pan się przy nim strasznie napracował. - Tak, przy negocjacjach się bardzo napracowałem, nie tylko przy finalnych, przy wielu miesiącach negocjacji. Traktuję to osobiście jako swój znaczący sukces, tylko że sytuacja jest taka, jaka jest, nic więcej. Nic więcej nie zostało powiedziane. Nie zmieniam zdania od chwili, kiedy udzielałem tego wywiadu. Natomiast jest w Polsce pewien problem jednak odpowiedzialności. Nie może być tak, że ktoś mówi, że ratyfikacja traktatu dzisiaj jest bezprzedmiotowa, a następnego dnia usłyszy, że powiedział, że traktat jest martwy. Panie prezydencie, spójrzmy na to wszystko przez pryzmat polskiego... - Szczególnie, jeżeli jest to pismo, znaczy to jest dziennik, który jednak jest wydawany w określony sposób. Spójrzmy na to przez pryzmat naszego polskiego podwórka. Na Helu zawarł pan pewną umowę, rozumiem dżentelmenów, z premierem Tuskiem, która - jeśli dobrze rozumiem - zakładała, iż warunkiem podpisania przez pana traktatu będzie uzgodnienie w parlamencie takiej ustawy kompetencyjnej, która jakby na nowo rozpisze, czy zdefiniuje rolę prezydenta, premiera i generalnie ciał ustawodawczych, jeśli idzie o akceptowanie tego rodzaju prawa. - Panie redaktorze, tak, tak. Natomiast to jest zupełnie inna sprawa, dlatego bo gdyby Irlandczycy powiedzieli "tak", to ta sprawa i tak by istniała. Nie można łączyć jednego z drugim. No, zgoda, ale jest to sprawa, która jest wyzwaniem dla naszej klasy politycznej. - Ja rozumiem, że umowy obowiązują. To miłe, aczkolwiek zdaje pan prezydent sobie sprawę z tego, jak we współczesnej polityce jest to anachroniczne. - Nie. To dobrze. Tarcza antyrakietowa to kolejny problem. Nie patrzę w tej chwili z perspektywy tych sporów z ministrem spraw zagranicznych, premierem i tak dalej. To jest kolejny problem, który jest poważnym wyzwaniem dla Polski. Pańskim zdaniem, na jakim etapie realizacji tego jesteśmy, zważywszy na to, że prezydenci - pan i prezydent Bush - powiedzieli sobie właściwie wszystko, jeżeli idzie o takie deklaracje głów państw? Dlaczego to wszystko nie przekłada się na praktykę, na konkrety? - Znaczy to jest jednak pytanie do nowego rządu, który podjął określone działania, w istocie jeszcze zanim został rządem, bo taka była prawda. Takich działań nie należy podejmować, jak się na przykład jeszcze nie jest ministrem spraw zagranicznych, tylko dopiero się ma nim zostać. Ja myślę, że to wynika z bardzo fałszywej oceny sytuacji, a po części też ze względów prestiżowych. Stosunki ze Stanami Zjednoczonymi nie są łatwe, to trzeba sobie jasno powiedzieć. I ja myślę, że w perspektywie tutaj należy coś poprawić, ale trzeba sobie też jasno zdawać sprawę, że Polska jest tu, gdzie jest, a w tej chwili to, co jest dla Stanów Zjednoczonych najważniejsze, znajduje się w nieco innym rejonie świata. Ale to tym bardziej to powiązanie powinno być. Nie należy tych relacji w sposób zasadniczy, powtarzam: w sposób zasadniczy psuć, bo my też jesteśmy w sytuacji takiej, jak jesteśmy, są państwa, które prowadzą niezwykle dynamiczną politykę i po jednej, i po drugiej stronie Polski, każdy w zupełnie innym stylu, każdy z zupełnie innymi celami, ale tak jest. I te kraje mają określone (w szczególności jeden z nich), powiedzmy sobie, ambicje, jeżeli chodzi o nasze państwo. Drugie może nie ma tego rodzaju ambicji, to jest nasz sojusznik, państwo niezmiernie ważne, no, ale dobrze by było jednak, żeby z naszym głosem się nieco bardziej liczono i żeby też dotrzymywano umów, przyjmowano pewną zasadę wzajemności w naszych relacjach. I w tych warunkach gwałtowne pogarszanie stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, no, to jest coś, co można określić jako kompletny brak rozeznania w polityce, tak bym to bardzo delikatnie określił. Panie prezydencie, czy zważywszy na takie stanowisko pana, mam rozumieć, że misja Anny Fotygi służyła naprawieniu stosunków polsko-amerykańskich? - Służyła temu i służyła też twardemu postawieniu pewnych spraw, które zostały postawione i to była niezmiernie udana misja. Tajemnica? - Jeszcze przez jakiś czas może to pozostanie tajemnicą. Ja nie lubię ukrywać tego, co jest, natomiast tutaj na pewno w Polsce nastąpił wybuch emocji i ambicji. Condoleezza Rice odwiedzi nas, czy nie? - No właśnie, ja też bym chciał wiedzieć. I myślę, że jako prezydent powinienem, ale nie wiem, chociaż zainicjowałem tę wizytę, nie ukrywam, będąc w Izraelu. Są jakieś terminy, które wiadomo, że będziemy mogli rozstrzygnąć? - Są terminy, ale jako prezydent Rzeczypospolitej odpowiedzialny za bezpieczeństwo państwa nie wiem, czy przyjedzie, czy nie. "Nasz Dziennik" 2008-07-04
Autor: ab