Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Euro w referendum

Treść

Ratyfikując traktat akcesyjny, Polska zobowiązała się zamienić złotego na euro, więc od dyskusji o wspólnej walucie nie uciekniemy. Prezydent elekt Lech Kaczyński zapowiedział jednak, że w sprawie wstąpienia Polski do unii monetarnej nie będzie się wypowiadał sam rząd, lecz obywatele. Referendum w tej sprawie mogłoby się odbyć w 2010 r.
Zobowiązanie się Polski do przyjęcia euro powoduje, że tylko kwestią czasu jest, kiedy pozbędziemy się rodzimej waluty na rzecz unijnej. Jak długi to będzie czas, zależeć może od koncepcji działania i poglądów przyszłych rządów Polski. Zarówno kolejne SLD-owskie rządy, jak i Narodowy Bank Polski opowiadały się za jak najszybszym wejściem do unii walutowej, już w 2009 r. Być może jednak szansę wypowiedzenia się za lub przeciw euro otrzymają obywatele. Już teraz bowiem prezydent elekt Lech Kaczyński zapowiedział możliwość przeprowadzenia ogólnonarodowego referendum w tej sprawie. Miałoby się ono odbyć w 2010 r. Zapowiedź ta już zdążyła wywołać poruszenie wśród unijnych urzędników dążących do poszerzenia unii walutowej. Polska nie jest jednak jedynym krajem, gdzie toczy się dyskusja nad ewentualnymi zyskami i stratami wynikającymi z przystąpienia do unii monetarnej. - Jesteśmy w podobnej sytuacji jak Szwecja, która też podpisała traktat akcesyjny, zobowiązując się do przyjęcia euro, a później na podstawie wyników referendum Szwedzi opowiedzieli się przeciwko. Tak więc jest powiedziane, że mamy euro przyjąć, ale nie jest powiedziane kiedy - wyjaśniał Cezary Mech, ekspert gospodarczy Prawa i Sprawiedliwości. Szwedzi są jednym z trzech krajów starej Unii, które nie zdecydowały się zastąpić narodowej waluty unijną.
Poza unią walutową pozostają też Wielka Brytania i Dania. Ich sytuacja jest jednak bardziej komfortowa, gdyż wywalczyły one sobie możliwość wyboru w sprawie wejścia do strefy euro. Obecnie kraje te, obserwując, co dzieje się w państwach, które wspólną walutę wprowadziły, wcale nie kwapią się z przyjęciem euro.
Likwidacja walut narodowych na rzecz jednej, wspólnej wcale nie sprawiła, że gospodarki państw unii walutowej kwitną, wręcz przeciwnie, nie są one żadnym wzorcem do naśladowania. Na początku października Komisja Europejska obniżyła nawet swoje prognozy wzrostu gospodarczego dla strefy euro na ten rok z mizernych 1,6 proc. do 1,2 proc. Dla porównania w Polsce - w sytuacji, gdy mówimy, że mamy zbyt mały wzrost gospodarczy, by na trwałe rozruszać gospodarkę i poprawić sytuację na rynku pracy - jest on trzykrotnie większy. Według specjalistów, ma w tym roku wynieść 3,6 proc.

Mają euro - są niezadowoleni
Niezadowolenie ze wspólnej waluty można dostrzec również w krajach unii monetarnej. Powszechnie znane są, często drastyczne, podwyżki cen towarów i usług po wprowadzeniu euro. Przed kilkoma miesiącami włoski minister pracy i polityki socjalnej Roberto Maroni powiedział, że Włosi powinni rozważyć wyjście ze strefy euro i konieczne jest w tej sprawie przeprowadzenie referendum. Swego czasu krążyły też informacje, że niemiecki parlament zamówił ekspertyzę prawną w sprawie możliwości rozpadu unii monetarnej.
Jednolita polityka pieniężna prowadzona dla różnych krajów staje się mało efektywna, zwłaszcza w okresie stagnacji gospodarczej. Żaden z członków unii walutowej nie może bowiem podejmować decyzji adekwatnych do sytuacji własnej gospodarki.
Przyjęcie wspólnej waluty przez Polskę ma również swoich zwolenników, którzy wskazują, że będzie ono oznaczać m.in. eliminację kosztów transakcyjnych ponoszonych w związku z wymianą walut oraz wykluczenie ryzyka kursowego, które utrudnia planowanie i zwiększa koszt pozyskania kapitału, a może wpłynąć na zwiększenie wymiany handlowej.
Przyjęcie euro musi być poprzedzone spełnieniem określonych warunków. Chodzi np. o odpowiednio niski poziom inflacji, stóp procentowych, deficytu budżetowego i długu publicznego. Przez dwa lata poprzedzające przyjęcie euro złoty powinien też mieć stabilny kurs wymiany. Spełnienie wszystkich kryteriów nie jest jednak proste, zwłaszcza w obliczu ostatnich decyzji unijnego urzędu statystycznego - Eurostatu. - Jest to o tyle trudne, że zgodnie ze stanowiskiem Eurostatu fundusze emerytalne nie stanowią elementu finansów publicznych, więc aby wejść do strefy euro, musielibyśmy mieć deficyt budżetowy mniejszy o dwa punkty procentowe, a jest to bardzo wysoko ustawiona poprzeczka - zaznaczył Mech.
Do funduszy emerytalnych trafiają bowiem pieniądze, które w starym systemie emerytalnym pozostałyby w ZUS-ie. Aby zrównoważyć skutki takiego potraktowania funduszy emerytalnych dla wielkości deficytu, trzeba by dokonać cięć w wydatkach budżetowych na około 15 mld zł. Dlatego Polska wraz z innymi krajami, które przeprowadziły reformę emerytalną, walczyły jednak o to, by koszty reform nie obciążały deficytu.
Artur Kowalski

"Nasz Dziennik" 31 X - 1 XI 2005

Autor: mj