Ekstremalna i widowiskowa
Treść
Rozmowa z Dagmarą Krzyżyńską, reprezentantką Polski w ski-crossie
Zdecydowała się Pani niedawno na odważny krok - zakończyła przygodę z narciarstwem alpejskim, zaczynając nową dyscypliną olimpijską - ski-cross.
- Długo rozważałam wszystkie za i przeciw. Gdybym na alpejskich trasach uzyskiwała wyniki na miarę oczekiwań, to pewnie bym się nie zdecydowała na zmianę. Uznałam jednak, że raczej nie uda mi się pokonać pewnej bariery, stąd taka, a nie inna decyzja. Mam nadzieję, że dobra. Nowa konkurencja, nowa kadra, nowe wyzwania - jestem bardzo pozytywnie nastawiona.
Wybór nie był zatem łatwy?
- Oczywiście. Zadawałam sobie pytanie, czy osiągnęłam maksimum możliwości, czy po lekkim kryzysie przyjdzie drugi oddech. Łatwo nie było, ale powrotu już nie ma (śmiech). Do końca maja zostanie utworzona kadra Polski, w której znajdzie się sześć osób. Mamy mieć zapewnione pieniądze na starty i treningi, wszystko będzie przygotowane w pełni profesjonalnie.
Ski-cross to bardzo młoda dyscyplina, ale już zdobywająca coraz większą popularność. Ile osób uprawia ją w Polsce?
- Całkiem sporo. Oczywiście, w sposób czysto amatorski, pierwszymi zawodowcami będziemy my. Wierzę, że dzięki naszym dobrym startom uda się ją jeszcze mocniej spopularyzować, tym bardziej że wejdzie do programu zimowych igrzysk w Vancouver. Pewnym problemem jest, niestety, fakt, że w naszym kraju nie ma wielu miejsc gdzie można uprawiać ski-cross. Trzeba zatem wyjeżdżać za granicę, najlepiej do ośrodków, w których znajdują się tzw. snowparki ze specjalnie rzeźbionymi, wyprofilowanymi trasami. Sama dyscyplina wywodzi się z Ameryki i Australii. W Europie jest widoczna mniej więcej od pięciu lat, mocny ośrodek znajduje się np. w Czechach...
... gdzie nie tak dawno zdobyła Pani srebrny medal mistrzostw kraju.
- No tak. Zakończyłam sezon alpejski i przyjechałam do domu na święta wielkanocne, gdy dostałam telefon, że w Czechach odbędą się ostatnie zawody, na których byłoby dobrze wystartować - ułatwiłoby mi to starania o włączenie do kadry. Tak też się stało, i zajęłam drugie miejsce.
I to był świetny prognostyk na przyszłość.
- Ależ ja chciałam wygrać (śmiech). W finałowym biegu zresztą prowadziłam, ale rywalki bardzo sprytnie wepchnęły mnie na miękki śnieg. Wywróciłam się, na szczęście szybko się podniosłam i jeszcze potrafiłam dwie z nich wyprzedzić. Z Czechami mamy zresztą bardzo dobre kontakty, jesteśmy już umówieni na wspólne treningi. To ważne, bo specyfika tej konkurencji polega na bezpośrednim kontakcie nie tylko z trasą, ale i rywalami.
Co ciekawego odnalazła Pani w ski-crossie?
- To fascynujący sport. Po pierwsze - nowy, zatem czujemy się po trosze pionierami. Po drugie - dla osób "zwariowanych", które nie mają barier psychicznych, lubią przekraczać pewne granice swoich możliwości i bezpośrednią rywalizację z przeciwnikami. Tu nie walczy się bowiem tylko z czasem, ale i z trójką przeciwników, równolegle ścigających się na trudnej, specjalnie przygotowanej trasie. Niektórzy uważają, że to najbardziej ekstremalna konkurencja narciarska. Wiele w tym prawdy, z pewnością jest najbardziej widowiskowa. W narciarstwie alpejskim są bowiem tylko dwa przejazdy, kibice widzą zawodnika przez kilka sekund, i to wszystko. Tu zawody trwają cały dzień. Rano przez godzinę oglądamy trasę, możemy przez ten czas pokonać ją, tyle razy, ile zdołamy. Później są eliminacje, w których jedzie się samemu i liczy się najlepszy czas. On decyduje o ustawieniu czwórek. I później trwa walka aż do finału z udziałem czterech najlepszych. Przy okazji walka na trasie jest niezwykle widowiskowa: cały czas coś się dzieje, są skoki, ostre zakręty, czasami trzeba rywala lekko odepchnąć, szturchnąć. Kibice naprawdę mają co oglądać.
Frajda jest duża?
- Niesamowita. W jakiś przecież sposób spełniamy dziecinne marzenia o wysokim skakaniu, wręcz lataniu. Walczymy ze sobą, pokonujemy granice niemożności, ryzykujemy, jednocześnie się bawiąc. Często musimy w ułamku sekundy podejmować decyzje, czy hamować przed skokiem, czy dać z siebie wszystko, umiejętnie szachować rywali, nie dać się zepchnąć na gorszy tor. Nie brakuje głosów, że ski-cross to przyszłość narciarstwa - jest w tym sporo prawdy.
Czyli to sport dla ludzi nie tylko odważnych, ale i z wyobraźnią?
- Tak, ale z drugiej strony czasem lepiej tej wyobraźni nie mieć za dużo. Trzeba bowiem po prostu "zamknąć oczy" i jechać przed siebie, nie zastanawiając się, co może się stać. Na starcie jestem po prostu pewna siebie i zdeterminowana, ponieważ chcę wygrać.
Brzmi to dobrze w kontekście igrzysk w Vancouver.
- Jak stawiać przed sobą cele, to ambitne. Ski-cross jest czymś nowym, nie wiemy, jak jego losy się potoczą, jak ułoży się światowa czołówka. Skoro jest szansa zaistnienia, to trzeba spróbować. I to jest mój cel - zakwalifikować się na olimpiadę, a później walczyć o najwyższe lokaty. Przyszły sezon rozpoczniemy pewnie od startów w Czechach, potem zaczniemy rozjeżdżać się po Europie.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
żródło: "Nasz Dziennik" 2007-04-28
Autor: mj