Ekipa Obamy nie przestawiła się na tryb rządzenia
Treść
Z Bartoszem Wiśniewskim, ekspertem w dziedzinie amerykańskiej polityki wewnętrznej i zewnętrznej z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, rozmawia Łukasz Sianożęcki
Senator z Indiany Evan Bayh zrezygnował z ubiegania się o reelekcję do wyższej izby amerykańskiego Kongresu. Dlaczego?
- Przede wszystkim jest mało prawdopodobne, żeby za tą decyzją stała obawa przed przegraną, bo jego szanse na ponowny wybór jako polityka Partii Demokratycznej - nawet w stosunkowo konserwatywnym stanie Indiana - były według sondaży wysokie. Kariera Bayha rozwijała się harmonijnie, w kampanii prezydenckiej w 2008 r. rozważano jego osobę w kontekście wyboru kandydata na wiceprezydenta u boku Baracka Obamy, wróżono mu dalszą błyskotliwą karierę. Decyzję senatora Bayha trzeba natomiast odczytywać w szerszym kontekście. Uchodzi on za polityka umiarkowanego, zwolennika porozumienia z Republikanami w Senacie. Tymczasem w trakcie prac legislacyjnych w minionym roku, choćby w związku z ustawą o reformie systemu ubezpieczeń zdrowotnych, wielu wpływowych polityków z Partii Demokratycznej, w tym z najbliższego otoczenia prezydenta Obamy, optowało za nieuwzględnianiem głosów mniejszości w Senacie i forsowaniem dalej idących rozwiązań. W ostatnich kilku tygodniach Demokraci wyszli co prawda z inicjatywą ponadpartyjnego porozumienia w sprawie walki z deficytem budżetowym oraz uchwalenia nowej ustawy o tworzeniu miejsc pracy - zabiegał o to sam prezydent Obama - ale efekty tych zabiegów spełzły na niczym. Właśnie klimat nasilającej się walki partyjnej senator Bayh wskazał jako powód rezygnacji z ubiegania się o reelekcję w listopadowych wyborach. Wydaje mi się, że właśnie w takim kontekście należałoby odczytywać jego słowa, iż zadecydowały względy ideologiczne - taki polityk jak on z coraz większym trudem odnajdywał się w realiach amerykańskiej polityki. Z kolei bez obecności polityków pokroju Bayha w Senacie należy się spodziewać dalszej polaryzacji amerykańskiej sceny politycznej. Za ten stan rzeczy odpowiedzialność ponoszą obydwie dominujące siły - Demokraci i Republikanie. Równocześnie rezygnację senatora Bayha z ubiegania się o reelekcję można odczytywać jako swoisty sygnał niezadowolenia z efektów wysiłków jego własnej partii na rzecz budowy bardziej konstruktywnych relacji z przeciwnikami politycznymi.
Także kilku innych demokratycznych senatorów z typowo "niebieskich" stanów zapowiedziało, że nie wystartuje w wyborach na jesieni. Czy podziela Pan opinię, iż Republikanie mogą zdobyć znaczną przewagę w izbie wyższej Kongresu?
- Istotnie, to nie pierwsza rezygnacja senatora sprawującego urząd z ramienia Partii Demokratycznej. Jeszcze w styczniu ze startu w wyścigu o reelekcję na trzecią kadencję zrezygnował senator z Dakoty Północnej - Byron Dorgan, a także wpływowy senator Chris Dodd z Connecticut. O ile decyzja Dorgana była przede wszystkim sporym zaskoczeniem, o tyle w przypadku senatora Dodda dominowało uczucie ulgi. Ale nie musi to oznaczać kłopotów dla Partii Demokratycznej, ponieważ szanse tego polityka na reelekcję były mizerne. Uznano wręcz, że Partii Demokratycznej ubył poważny problem, a nawet że zyskała, niejako pozbywając się kłopotliwego kandydata. Nie ma natomiast wątpliwości, że seria rezygnacji wśród Demokratów świadczy o nienajlepszej atmosferze w tej partii. Co więcej, za sprawą kolejnych rezygnacji urzędujących senatorów rośnie liczba foteli senackich, o które wyścig stanie się bardziej wyrównany. W tego rodzaju otwartych kampaniach trudniej wskazać faworyta; nie ma natomiast wątpliwości, że Demokraci tracą przewagę, którą dawałby start urzędującego senatora. Nie oznacza to, że powinni oni szykować się do druzgocącej klęski w listopadzie, ale ostrożne prognozy wskazują na to, iż Republikanie zdobędą 5-6 dodatkowych mandatów w Senacie. Do zdobycia zwykłej większości, a więc przynajmniej 51 miejsc w Senacie, potrzebowaliby dwa razy tyle. Oznacza to, że wszystko musiałoby pójść po ich myśli. Trudno oszacować, jakie jest prawdopodobieństwo takiego scenariusza, bo jak dowiodły ostatnie tygodnie, sytuacja ich konkurentów zmienia się pod wpływem wielu czynników - dowodem niech będzie fakt, że absolutnie nikt nie spodziewał się rezygnacji senatora Bayha. Przeciwnie, przygotowania do jego reelekcji szły pełną parą. Kampania wyborcza będzie więc bardzo ciekawa i nieprzewidywalna, choć oczywiście nie tak widowiskowa jak wyścig prezydencki z 2008 roku. Dodatkowo nie należy zapominać o Izbie Reprezentantów, w której Republikanie mają duże szanse zwiększenia swego stanu posiadania, ale - podobnie jak w przypadku Senatu - zapewne nie zdobędą większości. Najważniejsze wydaje się jednak to, że Republikanie nabierają animuszu, a sytuacja Demokratów przypomina bezładny odwrót.
Demokraci utracili tzw. superwiększość, co znacznie utrudnia im forsowanie swoich projektów ustaw. Pod znakiem zapytania stoi dalszy ciąg reformy zdrowotnej. Sądzi Pan, że Demokraci mogą się z niej w ogóle wycofać?
- Reforma systemu ubezpieczeń zdrowotnych straciła impet, którym charakteryzowała się jeszcze na początku tego roku. Wszystko za sprawą utraty owej superwiększości, a więc 60 głosów w Senacie, która pozwalała Demokratom przezwyciężać próby obstrukcji prac legislacyjnych ze strony republikańskiej mniejszości. Można odnieść wrażenie, że kwestia tej reformy z największego priorytetu stała się dla Demokratów największym obciążeniem. Z jednej strony jeszcze nigdy nie udało się osiągnąć takiego postępu jak w 2009 roku - uchwalono projekt reformy w obydwu izbach Kongresu, co administracja Obamy i przywódcy Partii Demokratycznej zgodnie uznali za historyczne osiągnięcie. Z drugiej strony Demokraci zorientowali się, że stawiając na reformę zdrowotną i inwestując w nią maksimum czasu i wysiłku, działali wbrew dominującym w USA nastrojom społecznym. Liderzy Partii Demokratycznej przyznawali to publicznie pod wpływem szoku, jakim dla tej partii była przegrana w wyborach uzupełniających w Massachusetts - w tym tradycyjnie liberalnym stanie wygrał wówczas kandydat Republikanów. Dlatego priorytetem staje się walka z rekordowym bezrobociem sięgającym 10 procent. Temat reformy służby zdrowia trafił do zamrażarki.
Jeśli jednak Republikanie zwyciężą, wówczas będziemy mieli republikański Kongres przy demokratycznym prezydencie. Jakie trudności mogą się z tą sytuacją wiązać?
- Zdobycie przez Republikanów większości w obydwu izbach Kongresu będzie trudne, aczkolwiek należy się liczyć z umocnieniem ich pozycji. Dla administracji Obamy będzie to czytelny sygnał, że Amerykanie oczekują polityki bardziej zrównoważonej. Nie musi to natomiast oznaczać znacznego ograniczenia możliwości działania ekipy Obamy pod warunkiem wszakże, że będzie potrafiła wypracować bardziej skuteczną strategię współpracy z oponentami politycznymi niż dotychczas. Dobrym przykładem może być administracja Billa Clintona, która przez większość jego prezydentury potrafiła współpracować ze zdominowanym przez Republikanów Kongresem. Równocześnie należy jednak pamiętać, że w porównaniu z Obamą Clinton sprawował rządy w niemal cieplarnianych warunkach, w których potrafił przekonać do swojej polityki zdominowany przez przeciwną opcję polityczną Kongres. Obama zmaga się obecnie z kryzysem gospodarczym i prowadzi dwie wymagające wojny, a nastroje w kraju odbiegają od optymizmu, jaki charakteryzował ostatnią dekadę XX wieku. Przyjaźnie, a przynajmniej konstruktywnie usposobiony wobec jego pomysłów Kongres będzie nieodzowny, o co jednak nie będzie łatwo.
Tendencja utraty popularności przez Demokratów utrzymuje się już od dłuższego czasu. Czy może to skutkować utratą szans Obamy na reelekcję? Republikanie mają na tyle charyzmatyczną postać w swoich szeregach, by mogła rywalizować z obecnym prezydentem?
- Prezydent Obama podjął w 2009 r. wiele niepopularnych i - jak się okazało - także nietrafionych decyzji, czego przykładem było nadmierne skupienie się na kwestii reformy ubezpieczeń zdrowotnych kosztem na przykład zabiegania o tworzenie nowych miejsc pracy. Wielu komentatorów wskazywało, że ekipa Obamy, w tym zwłaszcza grono jego najbliższych doradców, nadal prowadzi kampanię wyborczą, nie przestawiła się na tryb rządzenia krajem. Pierwszy rok tej prezydentury obfitował w błędy i pochopne decyzje, w tym w polityce zagranicznej czy w sprawach bezpieczeństwa narodowego, jak choćby w przypadku zapowiedzi zamknięcia więzienia w Guantanamo. Okazało się to trudniejsze, niż spodziewał się prezydent i jego otoczenie. Obama ma jednak mnóstwo czasu na naprawienie tych błędów, dodatkowo zaś Amerykanie - mimo stosunkowo niskiej oceny pierwszego roku prezydentury, zwłaszcza na tle poprzedników - nadal darzą go sympatią i zaufaniem. Mieli raczej wątpliwości co do konkretnych propozycji reform. Z kolei druga część tego równania, a więc Partia Republikańska, to w tej chwili, nawet w obliczu ewentualnego zwycięstwa w wyborach uzupełniających do Kongresu, wielka niewiadoma. Trudno wskazać z całą pewnością, kto będzie kandydatem Republikanów w wyborach prezydenckich w 2012 roku, chociaż można się pokusić o rozpoczęcie tworzenia listy polityków, którzy staną do walki o nominację partyjną. Wymienia się np. Mike'a Huckabee, pastora, byłego gubernatora stanu Arkansas, który bez powodzenia ubiegał się o prawo startu w wyborach prezydenckich w 2008 r. z ramienia Partii Republikańskiej. Przed kilkoma tygodniami szeroko spekulowano o ambicjach Tima Pawlenty'ego, gubernatora stanu Minnesota, polityka o polskich korzeniach. Zdecydowanie najgłośniej mówi się jednak o możliwości startu byłej gubernator Alaski Sarah Palin.
Inicjatywa "Tea Party", na której czele ma ochotę stanąć właśnie Sarah Palin, ma szansę odegrać jakąś znaczącą rolę na amerykańskiej scenie politycznej?
- Ruch "Tea Party" to obecnie zdecydowanie najciekawsze zjawisko na amerykańskiej scenie politycznej. Do tej pory "Tea Party" stanowiło luźną koalicję niezależnych grup obywatelskich, przeciwnych rozrzutnej polityce fiskalnej władz federalnych, a szerzej - zbyt dużej roli rządu federalnego w sferze gospodarczo-społecznej. W połowie 2009 r. na spotkaniach tego typu zaczęły dominować hasła sprzeciwu wobec proponowanej przez administrację Obamy reformy systemu ubezpieczeń zdrowotnych. "Tea Party" nie ma jednak - przynajmniej oficjalnie - charakteru partyjnego, a jego motorem było dotychczas ogólne zniechęcenie amerykańską klasą polityczną. W tym sensie jest to ruch protestu. Na początku lutego odbyła się pierwsza ogólnokrajowa konwencja zwolenników tego ruchu, co stanowi sygnał zarówno rosnących ambicji, jak i możliwości ruchu. Obecnie nie jest jeszcze jasne, czy "Tea Party" przekształci się w samodzielną, trzecią siłę polityczną Ameryki, czy też będzie bardzo aktywnym skrzydłem Partii Republikańskiej, postulującym jej wyraźne zwrócenie się ku wartościom konserwatywnym. Aktywiści tej grupy zapewniają co prawda, że nie zamierzają uprawiać polityki partyjnej i że wolą skupić się na wskazywaniu kandydatów w wyborach do Kongresu i w wyborach gubernatorskich, ale nie można wykluczyć powstania jakichś stałych struktur, choćby dla gromadzenia funduszy na potrzeby kampanii. "Tea Party" dowiodło już swoich wpływów podczas wspomnianych wyborów uzupełniających w Massachusetts, kiedy aktywnie włączyło się w popieranie - jak się później okazało zwycięskiego - kandydata Partii Republikańskiej.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2010-02-23
Autor: jc