Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Dzień Konfidenta

Treść

Jak szybko mija czas! Ani się obejrzeliśmy, a tu już w poniedziałek minie 15 lat od obalenia rządu premiera Jana Olszewskiego, który na wezwanie Sejmu podjął próbę ujawnienia agentury w strukturach państwa. Ta rocznica nabrała dzisiaj dodatkowej aktualności, bo na skutek wyroku Trybunału Konstytucyjnego, uznającego ustawę lustracyjną za częściowo sprzeczną z Konstytucją, wróciliśmy do punktu wyjścia, to znaczy do stanu, jaki wytworzył się w roku 1992, również na skutek orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który uchwałę lustracyjną Sejmu z 28 maja 1992 roku uznał za sprzeczną z Konstytucją.



Jak już dzisiaj wiemy z ujawnionych protokołów przesłuchań Jacka Kuronia przez płk. Jana Lesiaka, Jacek Kuroń w roku 1985 i latach następnych za pośrednictwem tego oficera przedstawił ówczesnej władzy polityczną ofertę: jeśli władza dyskretnie pomoże lewicy laickiej w wyeliminowaniu z podziemnych struktur wszelkiej "ekstremy", to lewica laicka ze swej strony udzieli ludziom władzy gwarancji zachowania pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych oraz gwarancji zachowania "zdobyczy", którymi komunistyczna nomenklatura właśnie się uwłaszczała, rabując majątek państwowy i zakładając "stare rodziny". Lewica laicka, której Jacek Kuroń był wybitnym przedstawicielem, to dawni stalinowcy, którzy w różnych momentach zerwali z partią, a nawet wystąpili przeciwko niej, tworząc jeden z nurtów opozycji demokratycznej. Eliminacja "ekstremy", czyli konkurentów politycznych, była lewicy laickiej potrzebna nie tylko gwoli zaspokojenia ambicji uznania jej za jedyną reprezentantkę polskiego społeczeństwa, ale również - przeprowadzenia delikatnej operacji w sferze tzw. nadbudowy.

Czego szukał Michnik


O ile bowiem pierwsza "Solidarność" była tworzona od dołu, o tyle "Solidarność" "odrodzona" na podstawie umowy Okrągłego Stołu była tworzona od góry, na zasadzie certyfikatu, jaki lewica laicka wystawiała przy użyciu, że tak powiem, Lecha Wałęsy, będącego wtedy jeszcze umiłowaną duszeńką. W ten prosty sposób "ekstrema" została wyeliminowana, zaś "drużyna Lecha Wałęsy" zaczęła "współrządzić" krajem. W ramach tego współrządzenia do archiwów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych udała się czteroosobowa komisja, zwana "komisją Michnika", która przez kilka miesięcy czegoś tam szukała, ale do dzisiaj nie wiadomo czego, bo nie tylko nigdy tego nie wyjaśniła, ale też nie pozostawiła po sobie żadnych śladów, chyba żeby za taki ślad uznać np. to, że z teczki "drogiego Bronisława" pozostały jedynie same okładki - ale oczywiście pewności żadnej nie ma. Coś jednak mogło być na rzeczy, bo oto 6 kwietnia 1990 roku poseł OKP Roman Bartoszcze podczas plenarnych obrad Sejmu powiedział, że opóźnienia decyzji o przejęciu przez państwo majątku po rozwiązanej właśnie PZPR są działaniem celowym, mającym umożliwić zniszczenie dokumentów świadczących o współpracy wielu osobistości ze Służbą Bezpieczeństwa. Na te słowa zerwał się na równe nogi poseł OKP Bronisław Geremek, wzywając posła Bartoszcze do natychmiastowego odwołania tego zarzutu. Poseł Bartoszcze obstawał jednak przy swoim, wobec tego poseł Geremek zwrócił się do premiera o wszczęcie postępowania wyjaśniającego. Niczego jednak nie wyjaśniono, gdyż nie było takiej potrzeby; oto 11 kwietnia 1990 roku poseł Bartoszcze oświadczył, że jego poprzednia wypowiedź została niewłaściwie zrozumiana, bo tak naprawdę chodziło mu o poparcie apelu pana premiera Mazowieckiego o oddzieleniu "grubą kreską". Co się stało między 6 a 11 kwietnia 1990 roku? Czyżby poseł Bartoszcze w biały dzień zobaczył diabła w straszliwej postaci?
Tymczasem po przejęciu prezydentury od generała Wojciecha Jaruzelskiego przez Lecha Wałęsę po mieście zaczęły krążyć pogłoski o jakiejś "liście Milczanowskiego", którą minister spraw wewnętrznych miał sporządzić dla Biura Bezpieczeństwa Narodowego Kancelarii Prezydenta, a która zawierała personalia konfidentów zarówno ze sfer politycznych, jak i opiniotwórczych. Żadne konkrety jednak nie wyciekały na zewnątrz, więc o ewentualnym robieniu użytku z listy można było wnioskować jedynie na podstawie decyzji personalnych: awansów i degradacji.

Agenci do ujawnienia


Pewna zmiana sytuacji nastąpiła w początkach roku 1992, kiedy to Antoni Macierewicz, jako minister spraw wewnętrznych w rządzie premiera Olszewskiego, zaprosił do MSW dziennikarzy na konferencję prasową, podczas której poinformował o powołaniu specjalnego zespołu archiwistów, którzy przygotują lustrację funkcjonariuszy publicznych, oczywiście na podstawie odpowiedniej ustawy. Ustawy jednak jakoś nie było, a tymczasem w kwietniu 1992 roku Krzysztof Wyszkowski, podówczas doradca premiera, powiedział publicznie, iż traktat polsko-niemiecki o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy jest niesymetryczny na niekorzyść Polski, ponieważ strona niemiecka straszyła ministra Krzysztofa Skubiszewskiego ujawnieniem jego agenturalnej przeszłości. Było to poważne oskarżenie ministra właściwie o zdradę stanu, ale ku powszechnemu zdumieniu wszyscy udali, że nie słyszą. W takiej sytuacji poseł Unii Polityki Realnej Janusz Korwin-Mikke 28 maja 1992 roku przedłożył Sejmowi projekt uchwały nakazującej ministrowi Spraw Wewnętrznych przekazanie Sejmowi informacji, kto z posłów, senatorów, ministrów i wojewodów był w przeszłości tajnym współpracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa bądź Służby Bezpieczeństwa. Uchwała ta nie przewidywała żadnych sankcji wobec kogokolwiek; chodziło bowiem tylko o ujawnienie agenturalnych epizodów w życiorysach państwowych dygnitarzy, żeby nie mogli być przez nikogo z tego powodu szantażowani i nie robili żadnych potajemnych ustępstw, za które Polska będzie musiała w przyszłości zapłacić.
Uchwała została przez Sejm przyjęta, chociaż wywoływała mieszane uczucia. Jedni posłowie nie ukrywali radości, podczas gdy inni, np. Jacek Kuroń czy Jerzy Ciemniewski - nie ukrywali oburzenia. Poseł Ciemniewski, obecnie sędzia Trybunału Konstytucyjnego, nawet "zrzekł się" mandatu, to znaczy tak krzyczał, opuszczając salę sejmową. Naturalnie niczego się nie zrzekł, bo wkrótce objął nawet przewodnictwo sejmowej komisji badającej prawidłowość wykonania uchwały lustracyjnej przez ministra Macierewicza, ale katońską pozę zademonstrował.
Tymczasem minister Macierewicz, uznając widocznie, że przedłożenie Sejmowi żądanej informacji, która stanowiła tajemnicę państwową, wymaga jakichś pełnomocnictw mocniejszych niż uchwała, próbował stworzyć ad hoc jakąś komisję czy coś w tym rodzaju, ale bez skutku. 3 czerwca 1992 r. złożył wizytę w Belwederze, podczas której prezydent Wałęsa próbował uzyskać od niego zapewnienie, że "wszystko będzie w porządku". Warto i dzisiaj obejrzeć telewizyjną relację z tamtej rozmowy, bo więcej ona wyjaśnia niż słowa, które wtedy padły.

"Nocna zmiana"


Następnego dnia, tj. 4 czerwca 1992 roku, w godzinach rannych minister Macierewicz zjawił się w Sejmie z trzema rodzajami zapieczętowanych kopert opatrzonych nadrukiem "Tajne specjalnego znaczenia". Jedne z nich dostarczył członkom Prezydium Sejmu, drugie - przewodniczącym klubów i kół poselskich, a trzecie - wszystkim posłom i senatorom. W tych ostatnich kopertach znajdowała się informacja o stanie zasobów archiwalnych MSW, z której wynikało, iż część dokumentów została zniszczona, ale przedtem ich zawartość została utrwalona na mikrofilmach w co najmniej trzech kompletach i że dwa z tych kompletów znajdują się "za granicą", a jeden "w kraju". Nietrudno było się domyślić, że jeden z "zagranicznych" kompletów mikrofilmów jest w Moskwie, a drugi - prawdopodobnie w Koblencji, gdzie mieści się główne archiwum Republiki Federalnej Niemiec. Zagadkowe natomiast było sformułowanie o trzecim, który miał być "w kraju". Gdyby był w sejfie MSW, to prawdopodobnie tak by to było sformułowane. Natomiast określenie "w kraju" mogło oznaczać, że jest on poza MSW, w posiadaniu jakiejś mafii, która traktuje go jako swego rodzaju gwarancję bezpieczeństwa, a może nawet kontroli nad agentami. W kopercie dostarczonej przewodniczącym klubów i kół poselskich były 64 fiszki z nazwiskami osób odnotowanych w archiwach MSW jako tajni współpracownicy lub kontakty operacyjne UB lub SB, zaś w kopercie trzeciej, którą otrzymali członkowie Prezydium Sejmu, znajdowała się informacja, iż w archiwach MSW w charakterze tajnego współpracownika zarejestrowany jest prezydent Lech Wałęsa i marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski.
Tego dnia w Sejmie panowała atmosfera gorączkowego wyczekiwania. Niektórzy przewodniczący klubów i kół poselskich od razu otworzyli koperty i udostępnili zawarte w nich informacje członkom swoich klubów i kół, ale jeden postąpił inaczej. Zwołał posiedzenie klubu i zanim złamał pieczęcie, wezwał dawnych konfidentów, żeby sami się ujawnili. Powstała zabawna sytuacja, bo wstało kilku posłów, a po otwarciu koperty okazało się, że jeden z nich wstał "niepotrzebnie". W ten sposób narodziło się podejrzenie, że konfidenci SB przejęci przez Urząd Ochrony Państwa nie zostali wówczas ujawnieni.
Charakterystyczne było w tym dniu również zachowanie prezydenta Wałęsy. W godzinach rannych przekazał do Polskiej Agencji Prasowej utrzymane w duchu pokory oświadczenie, że wprawdzie w młodości podpisał jakieś tam dokumenty, ale zawsze kochał Polskę i chciał dobrze. Kiedy jednak okazało się, że czas mija, a premier Jan Olszewski nie wykazuje żadnej inicjatywy, to oświadczenie zostało z PAP wycofane, a wkrótce pojawiła się wiadomość, iż prezydent skierował do Sejmu wniosek o natychmiastowe odwołanie rządu. Dzisiaj już wiemy, że ten wniosek został politycznie przygotowany jeszcze w nocy z 3 na 4 czerwca, podczas tzw. nocnej zmiany, ale widocznie prezydent Wałęsa nie był do końca pewien rozwoju wypadków i stąd ta poranna "pokorna" deklaracja.
Rząd został odwołany, i to do tego stopnia, że nazajutrz wiceminister Milczanowski nie wpuścił do gmachu MSW swego formalnego zwierzchnika ministra Macierewicza. Opowiadano sobie wówczas w Warszawie w charakterze dowcipu, że pan Milczanowski jest wyznawcą buddyzmu, i to w jakiejś radykalnej postaci, która stoi na gruncie skrajnego solipsyzmu, w związku z czym mógł potraktować ministra Macierewicza jako upiora, wobec którego nie ma żadnych zobowiązań. Jeśli pominąć ten buddyzm, to taki sposób postępowania miał wszelkie cechy zamachu stanu i pewnie gwoli zatarcia tego niemiłego wrażenia "drogi Bronisław" o próbę przeprowadzenia zamachu stanu oskarżył Jana Olszewskiego. Była to niestety nieprawda, ale tym chętniej oskarżenie to zostało podchwycone przez niektóre media z "Gazetą Wyborczą" na czele, gdzie nawet narodowa poetessa dołożyła sobie liść do wieńca sławy, na tzw. społeczne zamówienie publikując okolicznościowy wierszyk pod tytułem "Nienawiść". Trudno się temu dziwić, skoro jeden sławny dzisiaj publicysta telewizyjny 4 czerwca, chwyciwszy na korytarzu sejmowym prezydenta Wałęsę za rękaw, błagał: "panie prezydencie, niech pan nas ratuje!". Kogo jeszcze miał na myśli, mówiąc "nas"? - może kiedyś nam powie. Zresztą - co tam publicysta, niechby i sławny, kiedy przecież sam Adam Michnik oświadczył, że w Polsce rządzonej przez Olszewskiego i Macierewicza "nie czuł się bezpiecznie". No jasne - gdzież bezpieczniej, jeśli nie w Służbie Bezpieczeństwa? I oświeci, i uspokoi...

Historia się powtarza


Po tym przesileniu rządowym rozpoczęła się operacja tak zwanego przeczesywania terenu. W tym przypadku przybrało ono postać z jednej strony - sejmowej komisji mającej zbadać, czy minister Macierewicz wykonał uchwałę lustracyjną prawidłowo, a z drugiej - postać Trybunału Konstytucyjnego, który miał uchwałę lustracyjną Sejmu pozbawić mocy obowiązującej pod pretekstem jej niezgodności z Konstytucją. O ile mi wiadomo, praca sejmowej komisji polegała m.in. na lekturze dokumentów dotyczących osób umieszczonych na "liście Macierewicza", żeby na tej podstawie ocenić, czy ich umieszczenie tam było zasadne, czy nie. Na podstawie rozmów z niektórymi posłami uczestniczącymi w tej komisji mogę powiedzieć, że dokumenty, z którymi oni się zapoznali, uzasadniały uznanie tych osób za tajnych współpracowników UB i SB w stu procentach. Jednakże komisja została zdominowana przez polityków wrogich lustracji, którzy nie dążyli do ustalenia żadnej prawdy, tylko wykonywali zadanie pogrążenia i lustracji znienawidzonego Macierewicza.
Najwyraźniej podobną misją został obarczony niezawisły Trybunał Konstytucyjny. Wprawdzie komisja pod przewodnictwem posła Ciemniewskiego uchwaliła, że Macierewicz uchwałę lustracyjną wykonał "źle", ale dopóki ona obowiązywała, to zawsze ktoś mógł wykonać ją inaczej, a nawet "dobrze". Ta możliwość spędzała sen z powiek szermierzom jawności życia publicznego, którzy doznać mogli ukojenia tylko w przypadku uchylenia znienawidzonej uchwały. Tu jednak wyłonił się pewien problem prawny, że zgodnie z Konstytucją i ustawą TK mógł badać zgodność z Konstytucją ustaw i innych aktów prawnych. Tymczasem uchwała Sejmu nie była aktem prawnym w rozumieniu ustawy, ponieważ została zaadresowana do konkretnego człowieka - ministra spraw wewnętrznych - podczas gdy akt prawny skierowany jest do nieokreślonej liczby adresatów. Trybunał zatem nie powinien w ogóle uchwałą lustracyjną się zajmować - i na takim właśnie stanowisku stanął prof. Wojciech Łączkowski, pisząc swoje votum separatum do wyroku. Jednak większość sędziów TK przeszła nad tymi wątpliwościami do porządku i uznała uchwałę za sprzeczną z Konstytucją. Z tej gorliwości w wypełnieniu misji doszło do sytuacji tragikomicznej. Oto Trybunał zamknął rozprawę o godz. 14.30, zapowiadając ogłoszenie wyroku na godz. 16.00. I rzeczywiście - po upływie półtorej godziny Trybunał nie tylko się naradził, nie tylko zredagował orzeczenie, nie tylko sporządził uzasadnienie, ale jeszcze maszynistka zdążyła je przepisać aż na 30 stronach maszynopisu! Na widok takiego stachanowskiego tempa stający przed TK z ramienia Sejmu mecenas Maciej Bednarkiewicz zauważył z goryczą, że gdyby Trybunał odroczył ogłoszenie wyroku chociaż o jeden dzień, to zachowane zostałyby chociaż pozory przyzwoitości. Wtedy jednak Trybunał najwidoczniej stał na stanowisku, że "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku". I tak to się wtedy skończyło, no a teraz, po 15 latach, historia się powtórzyła.

Może by tak 4 czerwca ustanowić świętem konfidenta?
Stanisław Michalkiewicz
"Nasz Dziennik" 2007-06-02

Autor: wa

Tagi: nocna zmiana jacek kuron michnik