Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Duzi ludzie

Treść

Są ludzie, których najlepiej określić w kategoriach grubi, duzi, ciężcy. I nie tylko chodzi tu o wagę czy wzrost – choć w dużej mierze tak, lecz o charakter i sposób funkcjonowania. W powszechnym odczuciu duży znaczy zazwyczaj niezgrabny, ale i dominujący. Zakompleksiony, a więc i przez to agresywny. Wykraczający poza średnią, a więc problematyczny. Wystarczy nieco poobserwować życie, a będzie się wiedziało, o co chodzi. Jasne, że są dobrzy duzi, „puszyści” ludzie – nawet ciężcy. Mają w sobie wtedy coś misiowatego – nieco niezdarnego, ale jednak słodkiego – do przytulenia. Super, jeśli z tego sobie zdają sprawę, nie zgrywając mniejszego i chudszego, niż są w istocie. Zazwyczaj jednak nie jest im lekko: wszędzie lansuje się stylistykę smukłych linii – nawet, jeśli zostaje ona podbarwiana promocją jakieś modelki czy sesji Plus Size.

I można by próbować przełamywać ten stereotyp – tak krzywdzący, szczególnie w dobie pluralizmu i tolerancji (nie tylko obyczajowej) – o bogactwie ofert żywieniowych nie wspomnę – gdyby nie mocne sformułowanie pewnej francuskiej myślicielki, przeciwstawiającej łaskę właśnie temu, co ciężkie – a więc, materialne, sprzeciwiające się duchowi, ciągnące go w dół.

Tak oto niespodziewanie weszliśmy w samo sedno sporu, który przebiega poprzez całą historię filozofii i duchowości: jest to spór o relację ducha i materii. Chude to duchowe – wiadomo, asceci, skoncentrowani na duchu i zaniedbujący przez to ciało. Grube – to kochające materię (nade wszystko jedzenie), a więc wprowadzające ducha w otępienie.

Przy takim myśleniu łatwo zapomnieć o… grubych świętych – jak np. św. Tomasz z Akwinu, przezywany wołem – czy niepozbawiony brzuszka św. papież Jan XXIII. Oczywiście więcej było świętych ascetów – chudzielców. Czyli jednak z tymi dużymi i grubymi coś byłoby na rzeczy. Pisze o tym i s. Hedwig (Silja) OSB Walter – a, co najciekawsze, w kontekście zgoła nie korzystnym dla potężnych (czy „puszystych”): wszak właśnie opisywała taniec i do niego zachęcała. I oto już wszyscy są roztańczeni. Co więc z grubością – i jej ociężałością i niezgrabnością?

W pierwszym rzędzie należałoby przypomnieć, że grubi czy duzi mogą całkiem sprawnie, a nawet imponująco poruszać się i tańczyć. Już to samo jakby nobilitowało ich niestandardowe wymiary – czyniąc wręcz z nich nową jakość. Taniec, jego wir, moc i lekkość porywa. Wszystko ogarnia i zabiera ze sobą, przenikając i zdobiąc własnym wdziękiem:

Oto Gomer tańczy.
Tańczą wszyscy –
Klasztor i konwent,
także potężna
siostra Adelgunda,
która przemierza korytarze
musi tańczyć
wobec przyjścia Boga, który wciąż
Nadchodzi [Wiersz nosi tytuł Także Siostra Adelgunda].

W takiej perspektywie nie wydaje się ważne, czy ktoś jest chudy czy gruby, ciężki czy zwinny. Każdy może – a raczej, jak to podkreśla poetka „musi” tańczyć. Tym bardziej, że to nie jakiś tam taniec, w którego to przypadku faktycznie ktoś mógłby się nie odnaleźć lub też pogubić. Tu chodzi o taniec wywołany przyjściem Boga – przyjściem ciągłym, narastającym, coraz bardziej intensywnym i ogarniającym – właśnie jak taniec, jako taniec. W ten sposób duchowość – a nawet teologia – nieoczekiwanie łączą się z czymś tak bardzo ludzkim i, wydawałoby się, świeckim – jak taniec. Ale czy nie jest to sedno tradycji monastycznej? Ów szeroki, mocny, wszechogarniający nurt Bożej obecności, wciąż nadchodzącej nowymi objawieniami się, rozlaniami łaski czy zaskoczeniami swych propozycji. Kto mu się poddaje – tak zwyczajnie i bezpośrednio (ale zaraz okaże się to głębokie) „musi” „zarazić tańcem” – czyli entuzjazmem Boga – a przynajmniej, nadzieją, tym co pozytywne i konstruktywne. W tym rytmie i chudzi, i grubi na pewno odnajdą swój krok – swój ruch ciała, synchronizację z innymi tancerzami. A przecież wcale nie liczy się bycie razem, dokładność czy jakieś wyrafinowanie – liczy się wspólnota entuzjazmu, serca, uśmiechu. Ona reguluje kroki, obroty, gest. Jest to organicznie wpisane w duchowość monastyczną, gdzie nie czyni się różnicy z racji na pochodzenie czy status społeczny – ale na zaangażowanie w Bożym tańcu. A i prowadzący taniec, opat, musi się do wszystkich dostosować – uwzględniając ich rozmaitość, ale i nie tracąc z oczu celu wspólnego życia: odnalezienia się w pochodzie nadchodzącego Boga: Opat nie powinien nikogo w klasztorze wyróżniać, ani kochać jednego mnicha bardziej od innego, chyba że ktoś okaże się lepszym w dobrych uczynkach i w posłuszeństwie (RB 2, 16-17). Zalecenia te dopełnia sugestywnie Psalm 68:

Bóg wstaje, a rozpraszają się Jego wrogowie
i pierzchają przed Jego obliczem ci, którzy Go nienawidzą.

(…)

Śpiewajcie Bogu, grajcie Jego imieniu;
Wyrównajcie drogę Temu, co cwałuje na obłokach!

(…)

Boże, widać Twoje wejście,
Wejście Boga mego, Króla mego, do świątyni.
Śpiewacy idą przodem, na końcu harfiarze,
w środku dziewczęta uderzają w bębenki (Ps 68, 2.5.25-26)

Każdy w nim ma miejsce. Wejście w ten rytm, pozwolenie, by nas przeniknął, powierzenie się mu ustawia nasze patrzenie na innych ludzi: nie widzimy już chudych i grubych, sprawnych i ociężałych. Nie klasyfikujemy. Nie osądzamy. Mamy w sobie rytm łaski – i chcemy, by każdy się w nim odnalazł. Bo ten rytm pozwala spoglądać w głąb – dojrzeć najistotniejsze w sercu nawet tej zewnętrznie najmniej zgrabnej osoby. A czyż na dnie naszego serca nie ma tęsknoty za czystym, mocnym i pięknym ruchem – rytmicznym, wyzwalającym – za Bożym tańcem i za jego nowymi formami, jakie tylko możemy zrealizować w naszym życiu? Tym bardziej ona większa, im mniej sprzyjają nam okoliczności zewnętrzne – a zwłaszcza trudni ludzie – przede wszystkim ci toporni, niezgrabni i ciężcy, którzy zazwyczaj budzą lęk, zdenerwowanie a nawet bunt.

W pewnym klasztorze żył bardzo duży mnich. Miał tyleż wyrazistą osobowość, co i wielką nieśmiałość. Maskował ją raczej oschłym zachowaniem. Mało kto go lubił. Współbracia i ludzie raczej od niego uciekali. Ale nie wszyscy. Kiedyś, jeden goszczący w klasztorze przybysz z dalekiego kraju tyleż zafascynowany mniszym życiem, co obserwujący uważnie mnichów nie potrafił ukryć swego zdziwienia widząc, jak ów duży, antypatyczny z pozoru mnich układał w kościele kwiaty. A trzeba powiedzieć, że była to pasja jego życia. Wspomniany gość był urzeczony delikatnością i pieczołowitością, z jaką wspomniany duży mnich do tej pracy podchodził: nie tylko zdając się uwzględniać naturę kwiatów, gałęzi, charakter ich barwy czy linii – ale i wchodząc z nimi w rodzaj dialogu, współpracy. Zapraszał je do tańca. W efekcie powstawały kompozycje lekkie, ale i pełne mocy. Pulsujące, rytmiczne – taniec kwiatów z ludzką wrażliwością i duchowością. Od tego momentu, jak opowiadał wyżej wspomniany gość, przestał on klasyfikować i osądzać ludzi. Uwierzył, że każdy z nich potrafi uczestniczyć w Bożym tańcu Wszechświata.

Źródło: ps-po.pl, 22 sierpnia 2018

Autor: mj

Tagi: Duzi ludzie