Dostaliśmy zadanie: zdobyć klasztor
Treść
Z por. Adamem Krippem, żołnierzem 4. Batalionu 3. Dywizji Strzelców  Karpackich, uczestnikiem bitwy o Monte Cassino, rozmawia Mariusz  Bober
Kiedy dowiedział się Pan, że weźmie udział w szturmie na  Monte Cassino?
- Wstąpiłem do wojska jako 15-letni chłopak 16 lutego 1942  roku. Gdy gen. Władysław Anders zaczął organizować armię, trafiłem do 27. Pułku  Piechoty 10. Dywizji. W marcu 1942 r. wyjechaliśmy na środkowy Wschód, przez  Iran, Irak dotarliśmy do Palestyny. Tam dołączyła do nas Samodzielna Brygada  Strzelców Karpackich, owiana sławą dzięki walkom w Tobruku i północnej Afryce.  Tam dostaliśmy zakwaterowanie. Z obu jednostek i z żołnierzy, którzy przyjechali  ze Związku Sowieckiego, została utworzona w maju 3. Dywizja Strzelców  Karpackich. Ja zostałem przydzielony do 4. batalionu, do plutonu łączności. Po  ćwiczeniach wysokogórskich w Syrii i Libanie dostaliśmy zadanie zabezpieczenia  pól naftowych w Iraku. Pod koniec 1943 r. zostaliśmy przerzuceni do Włoch, zaś z  końcem kwietnia 1944 r. przeniesiono nas do odwodu i już wtedy wiedzieliśmy, że  będziemy walczyć o Monte Cassino.
Jak Pan i pozostali żołnierze  przyjęli tę wiadomość? Wiedzieliście o wcześniejszych krwawych szturmach sił  alianckich na sławne wzgórze?
- Oczywiście. My, łącznościowcy,  najszybciej dowiadywaliśmy się, bo mieliśmy przecież do dyspozycji radiostację.  Zawsze słuchaliśmy wiadomości nadawanych z Londynu. Dzięki temu wiedzieliśmy  także o postanowieniach tzw. Wielkiej Trójki w Teheranie. Mieliśmy też bieżące  informacje o wszystkich wcześniejszych szturmach na Monte Cassino. Wiele  słyszeliśmy także o szturmie na samo miasto Cassino. Podawano wtedy takie  kuriozalne wiadomości, że np. Anglicy zdobyli łazienkę w jakimś mieszkaniu, a  Amerykanie pokój. Wiedzieliśmy, jak duże straty ponoszono podczas kolejnych  szturmów i kto je przeprowadzał: Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi, Hindusi,  Nowozelandczycy. Dlatego gdy dowiedzieliśmy się, że będziemy walczyć o Monte  Cassino, każdemu z nas lekko ugięły się nogi. To była w tym czasie największa  bitwa aliantów na froncie zachodnim. 
Czy polskie wojska były  przygotowane do takiego ataku w tak trudnych warunkach?
- Byliśmy  świetnie wyszkoleni i przygotowani. Mieliśmy też dobre uzbrojenie. Każdy  wiedział, co ma robić nawet bez dowódcy. Większość dywizji stanowili młodzi  chłopcy z Kresów Wschodnich. Naszym ojcem był gen. Anders, a "matką" Anglicy, bo  dawali pieniądze i żywność. Po 20 kwietnia nasz batalion został przeniesiony  bliżej Monte Cassino. Stacjonowaliśmy w pięknym gaju oliwnym, w którym  studiowaliśmy możliwości ataku. 11 maja odwiedził mnie mój brat, który też  służył w 3. Dywizji Karpackiej, ale w batalionie artylerii przeciwlotniczej,  oraz kolega z czasów przedwojennych. Wkrótce potem ogłoszono pogotowie marszowe,  a po pewnym czasie zatrąbiła trąbka na alarm. Pobiegłem zabrać swoje  wyposażenie, czyli plecak, radiostację, granaty i broń. Szybko podjechały  samochody i ruszyliśmy w kierunku Monte Cassino. Zapadał już wieczór, a zanim  dojechaliśmy do doliny Rapido, była już noc.
Atak rozpoczął się  jeszcze nocą?
- Tak, ale jeszcze nie naszego batalionu. Najpierw pozycje  zajęła nasza artyleria. Czekaliśmy blisko drogi, więc gdy padły pierwsze  strzały, z dział posypał się na nas piasek, i początkowo myśleliśmy, że to  Niemcy już zaczęli nas ostrzeliwać. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że  jest to nasz ostrzał Monte Cassino. Artyleria rozpoczęła tak huraganowy ogień,  że sami byliśmy tym zaskoczeni. Na czterokilometrowym odcinku w jedno miejsce  strzelano z 1800 dział alianckich jednostek. Gdy spojrzeliśmy na wzgórze, które  mieliśmy atakować, niemal dech nam zaparło. Wszystko jakby tam bulgotało od tego  zmasowanego ostrzału. Zrobiło się jasno jak w dzień. Był tak potworny huk, że  nie można było usłyszeć kolegi stojącego obok. Pomyśleliśmy początkowo: po co  nas tu w ogóle przywieźli, przecież po takiej kanonadzie nikt na tym wzgórzu nie  przeżyje.
A jednak przekonanie to okazało się złudne.  Dlaczego?
- Niemcy zbudowali sobie schrony przeciwpancerne. W pierwszej  chwili, gdy zaczęła się kanonada, pewnie mieli duże straty i problemy w  opanowaniu sytuacji, ale ci, którzy przeżyli, szybko schowali się w schronach.  Gdy ostrzał artyleryjski ustał, wyszli z ukrycia, by ostrzeliwać nasze oddziały.  Tuż po zakończeniu kanonady podwieziono nas trochę bliżej, po moście zbudowanym  przez naszych saperów przeprawiliśmy się przez rzekę Rapido do wąskiej ścieżki  górskiej. W tym miejscu były dwa wejścia na górę. Jedno - dość szeroką drogą,  którą mogły jechać nawet czołgi, drugie, które było właściwie ścieżką, tylko na  początku nieco szerszą. My poszliśmy tą drugą. W połowie góry ścieżka zwężała  się tak, że można nią było przejechać najwyżej na mule. Szybko przekonaliśmy  się, jak złudne były nasze początkowe nadzieje na zniszczenie niemieckich  stanowisk. Po przejściu ok. 200 metrów dostaliśmy ostry ostrzał artylerii  niemieckiej. Na szczęście dróżka, którą szliśmy, była osłonięta od góry stromym  zboczem, więc pociski przelatywały nad nami, nie szkodząc nikomu. Gorsze były  pociski moździerzowe, bo te miały wysoką parabolę lotu i można było prowadzić  nimi ostrzał nawet w trudnych warunkach górskich. Dostaliśmy więc rozkaz zejścia  ze ścieżki i rozlokowania się na zboczu góry. W tym czasie ze wzgórza zaczęli  już schodzić pierwsi ranni. O godz. 1.00 w nocy ruszyło uderzenie 1. i 2.  Batalionu Strzelców Karpackich. Oni mieli za zadanie zająć pierwsze pozycje  niemieckie. My mieliśmy przez nie przejść i zdobyć klasztor. Dostali jednak tak  potężny ostrzał, że szybko wielu rannych zaczęło schodzić z góry. Dla nas było  gehenną patrzeć na tych naszych kolegów z obandażowanymi głowami, rękami itd.,  część z nich mogła jeszcze iść sama, podpierając się laskami. Niektórzy byli  znoszeni. Lżej ranni krzyczeli do nas: "Uciekajcie, tam was zabiją!". Ktoś inny,  widać rozgrzany walką, wołał zaś: "Jeśli weźmiecie granaty, będziecie ich  mieli". To było coś potwornego.
To była pierwsza tak trudna walka  Pańskiego batalionu?
- Można powiedzieć, że ta bitwa była dla nas chrztem  bojowym, byliśmy mocno zaskoczeni. Nie mogliśmy uwierzyć, że jeszcze tak wielu  Niemców się tam ukrywało, strzelając do naszych kolegów. Około 5.00 rano zaczęło  świtać, dowódca plutonu dostał rozkaz, żeby zmienić radiostację, bo do tej pory  nosiliśmy tylko lekkie, 3-kilogramowe radiostacje, które miały krótki zasięg. By  wejść na górę, trzeba było zabrać ze sobą większą, o większym zasięgu. Wtedy  zostaliśmy przydzieleni z kolegą do 1. kompanii, która dostała rozkaz wesprzeć  atakujące oddziały. Ale gdy uszliśmy jakieś 100 m, dostaliśmy tak ciężki  ostrzał, że musieliśmy paść na ziemię. Po przekazaniu informacji o sytuacji do  dowództwa otrzymaliśmy rozkaz, żeby zejść niżej, przez wąwóz, i tam ulokować się  na półkach skalnych. Tam już niemiecka artyleria nam nie szkodziła.  Przesiedzieliśmy w tym miejscu cały dzień. Mieliśmy atakować następnego dnia. Ja  zostałem wysłany, by zająć bunkry opuszczone przez nasze oddziały i przespać tam  noc przed natarciem. Wtedy dostaliśmy wiadomość, że 4. korpus brytyjski został  tak mocno rozbity, że trzeba było go wycofać i zastąpić innym. To zaś musiało  potrwać kilka dni. W ten sposób walki zostały przerwane na tydzień. Dopiero po 7  dniach gen. Anders dostał wiadomość, że Niemcy szykują się do odwrotu. Choć nie  pozwolili zepchnąć się z linii obrony, ponieśli tak duże straty, że dostali  rozkaz wycofania się. Jednak nie od razu to się stało. W tym czasie otrzymaliśmy  rozkaz wysłania patrolu na pozycję 593. [wzgórze nazywane w żargonie wojskowym  Hannibal, a przez Melchiora Wańkowicza nazwane Wzgórzem Ofiarnym, sąsiadujące z  Monte Cassino - przyp. red.], bo to był cel naszego natarcia. Patrol ten  poprowadził por. Romuald Jędrzejewski. Dostali jednak tak mocny ostrzał, że było  już kilku zabitych i kilku rannych. W tej sytuacji wycofali się, wtedy zostało  zarządzone natarcie naszego 4. batalionu. Najpierw poszła 1. kompania, potem 3.  i 4. Niemcy odparli jednak pierwsze natarcie, potem drugie i trzecie. Zginęli  wszyscy dowódcy kompanii zastrzeleni przez snajperów. Dowódca 4. batalionu i  całego natarcia, ppłk Karol Fanslau poszedł na pozycję 593. ze swoim gońcem i  radiostacją, by poderwać żołnierzy do czwartego już natarcia. W pewnym momencie  wychylił się, żeby zastrzelić snajpera, którego zobaczył, ale tamten był  szybszy. Podpułkownik zginął.
Nie udało się zdobyć wówczas wzgórza  Hannibal?
- Podczas natarcia niektóre nasze jednostki zdobyły pozycję  593., ale skończyła im się amunicja i granaty. W ciągu dnia nie można było  dostarczyć zapasów, bo Niemcy mieli tak zbudowane bunkry, że mysz nie mogła się  prześliznąć. Koledzy więc odpierali kontrataki niemieckie resztkami amunicji.  Wytrzymali do wieczora i wycofali się. Dowództwo nad natarciem 3. dywizji objął  płk Karol Piłat, dotychczasowy dowódca 5. batalionu. Nasze siły uzupełniono  kompaniami właśnie z tego batalionu i mieliśmy atakować następnego dnia. Wtedy  dowódca batalionu pozwolił mi się przespać. Rano kolega obudził mnie i pokazał  ręką na wzgórze. Tam zobaczyłem powiewający na ruinach klasztoru Monte Cassino  proporzec kawaleryjski. Dopiero później zatknięto na nim polską flagę.  Poczuliśmy smak gorzkiego zwycięstwa, gdy nasi żołnierze zaczęli znosić zabitych  ze wzgórza.
Jakie znaczenie miało zdobycie Monte Cassino dla Pana i  kolegów oraz dla losów ofensywy aliantów we Włoszech?
- Dla mnie  osobiście miało to duże znaczenie, bo pochodzę z terenów II Rzeczypospolitej,  które zagarnął ZSRS, na co Zachód zgodził się na międzynarodowych konferencjach.  Dla aliantów to było bardzo ważne zwycięstwo, przynajmniej tak nam się wtedy  wydawało. Rzym był jeszcze zajęty, a Niemcy ściągali oddziały, by nadal się  bronić. Już wtedy planowano desant w Normandii. Ale dopiero później tamten drugi  front stał się priorytetowy, a nasz zszedł na dalszy plan. Jednak jeszcze długo  później walczyliśmy, biorąc udział m.in. w zdobyciu Bolonii. Byłem w oddziale,  który pierwszy wkroczył do tego miasta. Wtedy właściwie skończyła się dla nas  wojna.
Wrócił Pan od razu do Polski?
- Nie od razu, dopiero w  grudniu 1947 r., ale najpierw postanowiłem nawiązać kontakt z mamą i siostrą,  które podczas wojny przebywały w Kazachstanie. 
Więc Pana rodzina  została zesłana przez Sowietów?
- Tak. Moja rodzina została doświadczona  już w 1939 roku. Ojciec wycofując się ze swoim oddziałem, trafił do Tarnopola.  Kiedy Polskę zaatakowali Sowieci, aresztowali ojca i brata. Osadzono ich w  obozie dla polskich jeńców w Ostaszkowie. Brata, jako nieletniego, wypuszczono w  grudniu 1939 roku. Ojciec został w obozie. Ostanie listy od niego otrzymaliśmy w  styczniu i lutym 1940 roku. Na przełomie marca i kwietnia został zamordowany w  Miednoje. W kwietniu 1940 r. wraz z mamą, siostrą i bratem zostałem przymusowo  przesiedlony do północnego Kazachstanu. W marcu 1946 r. one wróciły do Polski.  Zakwaterowano je na Dolnym Śląsku. Tam się spotkaliśmy. Gdy wróciłem do Polski,  od razu odczułem, jak jesteśmy traktowani przez nową władzę. Zdałem maturę, bo  najpierw we Włoszech, a potem w polskich szkołach nie uznano mi małej matury  zrobionej w Wielkiej Brytanii. Nie miałem z tym problemu, gdyż w polskich  szkołach na Wyspach był wysoki poziom nauki. Jednak nie przyznano mi miejsca na  studiach, bo broniłem irackiej nafty. 
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-05-18
Autor: wa
 
                    