Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Dobrze wiem, na co mnie stać

Treść

Rozmowa z Szymonem Kołeckim, mistrzem Europy w podnoszeniu ciężarów

Jak smakuje czwarty złoty medal mistrzostw Europy?
- Na razie nie próbowałem, więc trudno mi ocenić (śmiech). Ale sprawia naprawdę dużo, dużo radości.

Rok temu mistrzostwo Europy było dla Pana wielkim powrotem po operacji kręgosłupa i długotrwałej operacji. Tegoroczny sukces jest potwierdzeniem wielkich możliwości.
- Zgadza się. Złoto ze Strasburga bardzo mnie ucieszyło, było ważne, bo potwierdzało, że droga, którą obrałem, jest słuszna. Ale nie sprawiło - bo nie mogło - takiej satysfakcji jak sukces we Władysławowie. To były dla mnie wyjątkowe mistrzostwa, przeżyłem na nich najpiękniejsze jak do tej pory chwile w sportowej karierze. Szczęście, jakie wówczas odczuwałem, trudno nawet wyrazić.

Krok po kroku zbliża się Pan do konkretnego celu, jakim jest medal igrzysk w Pekinie - i to złoty!
- Wymiernym efektem pracy są zawody, i faktycznie od pewnego czasu uzyskuję na nich dobre wyniki. Występ na marcowych mistrzostwach Polski był wręcz znakomity, w Strasburgu także zaprezentowałem się z dobrej strony. Wydaje mi się, że do czasu igrzysk większych zmian w przygotowaniach nie powinienem robić. Jestem w wysokiej formie, podnoszę coraz większe ciężary, a o to przecież chodzi.

Sam Pan przyznał, że w Strasburgu nie odkrył wszystkich kart...
- Wystarczy spojrzeć na wynik mistrzostw Polski, gdzie uzyskałem
405 kg, natomiast do złota mistrzostw Europy "wystarczyło" 395 kilogramów. Na tym poziomie sportowym różnica 10 kg to dużo. Od razu jednak wyjaśniam - rezultat ze Strasburga nie wynikał z gorszej dyspozycji, jakiejś chwili słabości. Po prostu nie chciałem pokazywać wszystkiego, na co mnie obecnie stać. Niech rywale się głowią, jakie ciężary jest w stanie dźwigać Szymon Kołecki.

Zatem - jakie?
- 405 kg byłem w stanie powtórzyć bez większych problemów. Gdyby zaistniała taka potrzeba, to na mistrzostwach Europy powtórzyłbym ten wynik. Ale do złota wystarczyło mniej, zatem zrezygnowałem z kolejnej próby.

Mistrzostwa Europy są już historią, niedługo zacznie Pan przygotowania do najważniejszej imprezy sezonu - mistrzostw świata.
- Jeszcze w przyszłym tygodniu potrenuję nieco lżej, ale to będzie jedyny "odpoczynek". Później już ostro biorę się do pracy, jest bowiem o co walczyć.

Ile będzie Pan musiał podnieść w Tajlandii, by stanąć na najwyższym stopniu podium? Taki jest bowiem - tradycyjnie - cel... minimum i maksimum zarazem.
- Zawsze staram się tak przygotować, by rywalizować o pierwsze miejsce. Ale jeśli zrobię wszystko, co w mojej mocy, a jednak przegram, to nie będę mógł mieć do siebie żadnych pretensji. Taką mam naturę i taką wyznaję sportową filozofię. Ale ile będę dźwigał, trudno mi w tym momencie powiedzieć. Jedno tylko wiem - na pewno więcej niż w Strasburgu.

Dziś wygrywa Pan najpoważniejsze zawody, święci wielkie sukcesy, ale nie byłoby ich, gdyby w pewnym momencie nie wygrał Pan najtrudniejszej potyczki - z samym sobą.
- To prawda. I dlatego zawsze będę powtarzał, że najpiękniejsze chwile w swojej karierze przeżyłem we Władysławowie, gdzie wystartowałem pierwszy raz po operacji kręgosłupa. Te zawody były prawdziwym przełomem, przekroczeniem jakiejś bariery i faktycznie - pokonaniem swoich lęków i słabości. Ale za każdym razem podkreślam, że w tych trudnych momentach, gdy walczyłem o powrót do sportu, nie byłem sam. Wspierała mnie rodzina, wielki przyjaciel Stefan Maciejewski i grono bliskich mi osób. Zawsze byli obok mnie i dbali, abym nawet na moment nie zwątpił w siebie. Te medale są naszymi wspólnymi zwycięstwami.

Nie obawiał się Pan poddać ryzykownej operacji na otwartym kręgosłupie, by wrócić do sportu - to kwestia charakteru, silnej wiary czy odwagi?
- Często słyszę pytanie, jak tego dokonałem i nie potrafię odpowiedzieć. Nie umiem całej tej sytuacji zanalizować, rozłożyć na czynniki pierwsze. Prawdę mówiąc, nawet się nad tym nie zastanawiałem. Mam jakąś wewnętrzną siłę, dzięki której dałem radę. Nigdy nie zwątpiłem, a przy okazji znam swoje możliwości, znam swój organizm i wiem, na co go stać. Dodatkowo miałem i mam wielką wiarę, że się uda. Nic więcej mądrego nie odkryję. Oczywiście łatwo nie było. Gdy zaczynałem treningi po operacji, każde podejście do sztangi wywoływało strach. Kręgosłup reagował na zwiększenie ciężaru, wówczas pojawiały się myśli i wyobrażenia na temat tego, co może się stać. Nie był to jednak strach paraliżujący, raczej powodujący zwiększoną ostrożność.

Jak jest dziś? Czy wychodząc na pomost, nie odczuwa Pan podświadomie strachu, niepewności?
- Nie, nie. Może tylko czasami, gdy pojawiają się jakieś bóle, ale rzadko. Zresztą dla mnie zawody są czystą przyjemnością, wisienką na torcie, uwieńczeniem tego, co robię na treningach.

Ile ton musiał Pan przerzucić, by dojść do złotych medali?
- Mnóstwo. Zajęcia są niezwykle ciężkie, żmudne, powtarzalne, odbywają się w podobnych warunkach, ale zarazem są... przyjemne. Tak, tak, gdy sport sprawia radość i droga, która prowadzi do sukcesów, nie nuży. Kiedy człowiek widzi efekty pracy, rośnie jego motywacja, daje z siebie jeszcze więcej, rozumie sens wyrzeczeń, poświęceń. Ja mam przed sobą konkretny cel - to olimpiada w Pekinie.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz

Kiedy w 2000 r. 19-letni wówczas Szymon Kołecki zdobył srebrny medal igrzysk olimpijskich w Sydney (choć sam podkreśla, że to była raczej... porażka), wydawało się, że polski sztangista zdominuje światowe pomosty na długie lata. Błyskotliwa kariera została jednak przerwana przez problemy zdrowotne. Chcąc powrócić do sportu, zawodnik zdecydował się na ryzykowną operację na otwartym kręgosłupie. Powiodła się, po długotrwałej operacji wrócił w wielkim stylu. Rok temu, w pierwszym poważnym starcie po zabiegu, został we Władysławowie mistrzem Europy. W październiku w Santo Domingo zdobył srebrny medal mistrzostw świata. W minioną niedzielę w Strasburgu obronił tytuł najlepszego sztangisty.
Przed nim dwa wielkie cele. Pierwszym są tegoroczne mistrzostwa świata w Tajlandii, drugim igrzyska olimpijskie w Pekinie. Z obu imprez chciałby powrócić z medalami z najcenniejszego kruszcu.
Pisk
"Nasz Dziennik" 2007-04-26

Autor: wa