Do sukcesów trzeba dojrzeć
Treść
Rozmowa z Mają Włoszczowską, aktualną mistrzynią Europy w kolarstwie  górskim
Kiedy wraca Pani myślą do minionych dwunastu miesięcy,  jakie odczucia dominują?
- Mieszane z przewagą pozytywnych. Wiadomo, że  ciężko mi zapomnieć o wypadku w Canberze, który pozbawił mnie szansy rywalizacji  o medale mistrzostw świata. Wszyscy wkoło mi go przypominają, zatem siłą rzeczy  wspomnienia powracają. Ale staram się pamiętać przede wszystkim o rzeczach  dobrych, a takowych również nie brakowało. Zdobyłam wymarzony złoty medal  mistrzostw Europy, pierwszy w historii polskiego kolarstwa górskiego i zarazem  mój pierwszy w konkurencjach olimpijskich. To było dla mnie, i pewnie nie tylko  dla mnie, wydarzenie przełomowe. Także jeśli chodzi o ten nieszczęsny wypadek,  wspominam głównie niesamowite wsparcie kibiców, którzy przysyłali do mnie  mnóstwo e-maili i SMS-ów z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Przyznam, że  wspaniale podtrzymywali mnie na duchu, dodawali sił, i jestem im za to  niesamowicie wdzięczna. 
Droga do sukcesów kolarza górskiego dosłownie  i w przenośni jest kręta, wyboista i stroma, a Pani wypadek dodatkowo pokazał i  uświadomił, jak bardzo. Po takich zdarzeniach pewnie jeszcze bardziej docenia  się wszystkie sukcesy i medale?
- Kolarstwo jest ciężkie, ale każdy inny  sport także wymaga mnóstwa wyrzeczeń i poświęceń. Dziś jestem w światowej  czołówce, ale pracowałam na to przez długie lata. Pod kątem mistrzostw świata  przygotowywałam się przez kilka miesięcy, wierząc, że tego jednego dnia wszystko  zagra idealnie, będę zdrowa, w optymalnej formie. Byłam, ale nie przewidziałam,  że podczas treningu wywrócę się i dotkliwie potłukę. Zabrakło mi najzwyklejszego  szczęścia, które, jak widać, również odgrywa niebagatelną rolę. Na pozór można  mieć wszystko, czuć się wspaniale, a tu wystarczy sekunda i trzeba pożegnać się  z marzeniami. Takie jest życie, taki jest sport, trzeba to przełknąć i pracować  dalej. Bardzo chciałam zdobyć w Canberze złoty medal, ale nie rozpaczam, że mi  się nie udało. Przede mną długa kariera, widocznie jeszcze nie przyszedł mój  czas, muszę cierpliwie poczekać na swój wielki dzień. Nie stanęłam na  olimpijskim podium w Atenach, stanęłam w Pekinie. Marzenie się ziściło. W  czołówce jestem od 2003 roku, a po pierwszy złoty medal sięgnęłam w lipcu. To  znaczy, że dopiero teraz do niego dorosłam. Cieszę się, że moja kariera się  rozwija, idę do przodu. To jest najważniejsze. 
Pamiętam, jak kiedyś  pytałem Panią o to, czy u kolarza górskiego powinien przeważać pierwiastek  odwagi, czy szaleństwa. Przypomniałem to sobie, gdy dwa tygodnie po dramatycznym  wypadku zdecydowała się Pani wystąpić w mistrzostwach Europy w maratonie.  Pomyślałem, że wtedy to "szaleństwo" u Pani jednak zwyciężyło.
- W  przypadku tego maratonu może faktycznie moja decyzja nie była do końca  odpowiedzialna. Jednak nie podjęłam jej nagle, bez zastanowienia się i  rozważenia wszelkich za i przeciw. Poprzedziła ją konsultacja z lekarzem, który  stwierdził, że mogę jeździć na rowerze. Dokładnie sprawdziłam profil trasy w  Estonii, gdy okazało się, że jest płaska i szeroka, co minimalizuje ryzyko  upadku, postanowiłam spróbować. Na pewno dla mojego organizmu było to wyzwanie -  i to szalone. Te trzy godziny jazdy były chyba najtrudniejszymi w całej  karierze. Już na drugim kilometrze myślałam, że nie dojadę do mety, a do  pokonania miałam jeszcze... 87 kilometrów. Na szczęście nie tylko ukończyłam  wyścig, ale i zdobyłam srebrny medal. Pokazałam samej sobie, że można. Jeśli  głowa jest odpowiednio "zaprogramowana" i bardzo czegoś chcę, jestem w stanie to  osiągnąć. 
Ten start był próbą charakteru czy raczej próbą zapomnienia  o wypadku?
- Po wypadku koniecznie chciałam gdzieś wystartować. Nie  mogłam bezczynnie siedzieć w domu i patrzeć, jak inni się ścigają. Nie chciałam  też kończyć roku upadkiem i niczego więcej w nim nie osiągnąć. Wcześniej czułam  się świetnie, byłam w formie, liczyłam na to, że w Canberze drugi raz usłyszę  "Mazurek Dąbrowskiego". Chciałam odwdzięczyć się też swoim kibicom. To były  powody, dla których zdecydowałam się wystąpić w Estonii. A jeśli chodzi o próbę  charakteru, pokonywanie swoich słabości - mam je na każdym wyścigu i treningu,  wtedy przekraczam granice i nie potrzebuję dodatkowych okazji. Zresztą cały  sport na tym przecież polega. 
Nie obawiała się Pani ryzyka?
-  Nie miałam żadnego urazu psychicznego, żadnych obaw, przeciwnie - chciałam  wsiąść na rower jak najszybciej, mogłam dopiero po dziewięciu dniach.  
Ile czasu jest Pani w stanie wytrzymać bez roweru?
- Miałam  miesiąc wakacji, podczas których ani razu na niego nie wsiadłam, zatem to dość  sporo (śmiech). Parę razy mi go jednak brakowało... 
A nie ma Pani  czasem dość dwóch kółek? Przecież spędza Pani na nich większość roku, a na  dodatek bywają niekiedy niewdzięczne?
- Nie, nie. Kocham kolarstwo, daje  mi ono mnóstwo satysfakcji i frajdy, dzięki niemu się realizuję. Nie ma nic  ponad radość z pokonania swoich słabości, lęków, a uczucie zmęczenia po  wielogodzinnej eskapadzie jest jedyne w swoim rodzaju. Adrenaliny, która się  wyzwala na ostrych zjazdach, nie da się z niczym porównać. Do tego dochodzi  bliski kontakt z naturą, kiedy się wsiada na rower i wjeżdża do lasu, zapomina  się o wszystkich problemach, całym świecie i oddycha pełną piersią. 
W  kolejnym sezonie przesiądzie się Pani na nowy rower z pełną amortyzacją. To  delikatna zmiana czy rewolucja?
- Rewolucja. Przesądził upadek, a przede  wszystkim niezwykle techniczna trasa, jaką przygotowali organizatorzy mistrzostw  świata w Kanadzie. Postanowiłam przetestować rower z pełną amortyzacją i muszę  przyznać, że przez pierwsze dni uczyłam się na nim jeździć. Różni się on, i to  zdecydowanie, od sprzętu, jakiego do tej pory używałam. Ma inne zawieszenie,  inną konstrukcję ramy, a przede wszystkim dodatkowy drugi tylny amortyzator.  Dzięki temu lepiej pokonuje zjazdy, ale też jest cięższy, co trochę przeszkadza  na podjazdach. Rower jest fantastyczny, ale nie wiem, czy będę na nim jeździła  na wszystkich zawodach. Decyzję podejmę w zależności od profilu i skali  trudności trasy. 
Cel na przyszły rok to ponowny atak na najwyższy  stopień podium mistrzostw świata?
- Na razie rozpoczęłam przygotowania,  czekam na śnieg, bo biegi na nartach odgrywają w nich kluczową rolę. Pracuję nad  siłą i wytrzymałością, dopiero gdy wsiądę na rower, przestawię się na  szlifowanie techniki. Cele? Wolę mówić o marzeniach, bo szybciej się spełniają.  Tak, marzę o tym złotym krążku. 
A zatem go życzę i dziękuję za  rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-12-17
Autor: wa