Dlaczego żywność drożeje?
Treść
W ostatnich 2-3 latach na całym świecie obserwowany jest bardzo szybki wzrost cen żywności. Praktycznie nie ma choćby jednego rodzaju artykułów rolnych, który by nie został objęty podwyżkami. Nie ma też takiej sytuacji, jaka miała miejsce w przeszłości, gdy podwyżki dotyczyły jednego z regionów świata, innym nie robiąc krzywdy. Globalizacja na rynku produktów spożywczych jest aż nadto widoczna. Oczywiście, w tej sytuacji szuka się winnego. Najczęściej w liberalnych mediach tym winnym są subsydia rolne wypłacane przez bogatsze państwa świata, co ma utrudniać sprzedaż płodów rolnych biedniejszym państwom, a przez to ograniczana jest konkurencja, która mogłaby spowodować spadek cen. Drugim winnym stały się biopaliwa, bo rolnikom ma bardziej opłacać się sprzedawanie swoich plonów rafineriom niż przetwórcom żywności. Tłumaczenie jednak obecnej sytuacji na rynku żywnościowym akurat tymi dwoma czynnikami jest skrajnym uproszczeniem. Przyczyny drożyzny w sklepach są bardziej złożone. Zdaniem wielu ekspertów, czasy taniej żywności to już przeszłość. Oczywiście, nie oznacza to, że w kolejnych latach znowu dojdzie do gwałtownego podnoszenia cen skupu zbóż, mleka, mięsa, owoców i warzyw, ale nie będzie też powrotu do sytuacji z pierwszej połowy obecnej dekady, gdy produkty spożywcze były o wiele tańsze. W dłuższej perspektywie powinno dojść raczej do ustabilizowania sytuacji, tym bardziej że ludzie zapewne będą też lepiej radzić sobie z ewentualnymi kolejnymi kryzysami. Ponieważ powinniśmy uczyć się na błędach, warto spojrzeć na to, co spowodowało wzrost cen żywności. Ach, te subsydia! Część ekonomistów, wspieranych przez wiele gazet, stacji telewizyjnych i radiowych, przez lata wszelkie zło, jakie dotykało rolnictwa, widziało i widzi w dotowaniu rolnictwa pod różnymi postaciami (dopłaty bezpośrednie, dopłaty do eksportu, magazynowania nadwyżek itp.). W ten sposób ograniczana ma być konkurencja na rynku, bo farmerzy i rolnicy z Ameryki Północnej czy Europy, mając za sobą bogate rządy i budżety, otrzymują wielomiliardowe wsparcie, którego pozbawieni są rolnicy z innych regionów świata. Oczywiście, z punktu widzenia rachunków budżetowych i dogmatu o wolnym rynku subwencje są czymś niewskazanym, złym. Ale w przypadku rolnictwa i żywności chodzi nie tylko o to, aby zgadzały nam się słupki z różnymi wyliczeniami. Tymczasem zadaniem państwa jest także dbanie o bezpieczeństwo żywnościowe swojego kraju. Trzeba pamiętać, że bez wsparcia budżetowego europejscy rolnicy szybko musieliby likwidować swoje gospodarstwa. Prawda jest bowiem bardzo brutalna: Europa nie ma tak dobrego klimatu ani warunków agrarnych (powierzchnia ziemi rolnej jest ograniczona, nie mamy np. tak wielkich terenów do wypasu bydła jak na innych kontynentach), żeby zrezygnować ze wspierania swoich rolników. Po prostu koszty produkcji mięsa, mleka czy zbóż zawsze będą na naszym kontynencie wyższe niż w Ameryce Południowej, USA czy Australii. Zresztą tamte kraje także dotują rolnictwo. Oczywiście, można powiedzieć, że przecież Europę stać na import żywności. Ale w takim razie, co z bezpieczeństwem żywnościowym? Jak wygląda nastawienie się na import, widać na przykładzie surowców energetycznych. Europa ich nie ma, brakuje ich też w USA - Zachód stał się zakładnikiem Rosji i krajów arabskich. Gdyby znikły subsydia, stalibyśmy się od razu jako kontynent importerem żywności. Sytuacja Polski pogorszyłaby się o tyle, że teraz mamy ogromną nadwyżkę eksportu produktów rolnych nad importem. Mimo wszystko nieprawdą jest, że to system subsydiów przyczynia się do drożyzny. W XX wieku dotacje dla europejskich rolników były relatywnie jeszcze wyższe niż teraz, a ceny artykułów rolnych były bardziej ustabilizowane i niższe, właśnie dzięki budżetowym dotacjom. Bo subsydia mają stabilizować zarówno dochody rolnika, jak i ceny owoców jego pracy. Bez nich przynajmniej rolnictwo europejskie się nie obędzie, choć na pewno będą one stopniowo zmniejszane. Populistycznie brzmią argumenty, że gdyby nie subsydia, to do Europy napływałaby żywność ze słabo rozwiniętych biednych krajów rolniczych. Bo to nie Afryka by na tym skorzystała, ale takie potęgi rolne jak USA, Brazylia, Australia, Nowa Zelandia czy Argentyna, które bez żadnych przeszkód i barier zalałyby Europę swoimi produktami. Ach, te biopaliwa! Dyżurnym chłopcem do bicia stał się sektor biopaliwowy, który ma być winny podwyżkom cen żywności, bo rolnicy zamiast sprzedawać np. kukurydzę czy rzepak do zakładów rolno-spożywczych, wolą oddawać je producentom biokomponentów. To apetyt na biopaliwa miał spowodować, że więcej musimy wydawać na jedzenie. Dlatego - przekonują nas rzesze ekspertów - powinniśmy odstąpić od produkcji biopaliw i całe siły skoncentrować na zwiększeniu mocy wytwórczych sektora spożywczego. Jednak w takich twierdzeniach jest zbyt dużo propagandy i szukania winnego na siłę. Po pierwsze, powierzchnia ziemi rolnej zajętej pod uprawy roślin przetwarzanych na biokomponenty stanowi na świecie ledwie 2 proc. całego areału przeznaczonego pod rolnictwo. Jest to więc zbyt mała ilość, aby biopaliwa odgrywały decydującą rolę w procesie podnoszenia cen artykułów spożywczych. Jeśli jednak sektor biopaliwowy miałby być czynnikiem powodującym wzrost cen żywności, to jest to niebezpieczeństwo, które może nam grozić w dalszej przyszłości. Oczywiście, niewskazane byłoby, aby rośliny przeznaczone na cele energetyczne zajmowały np. 20 proc. użytków rolnych, bo to na pewno spowodowałoby spadek dostaw artykułów spożywczych na rynek. Ale taka sytuacja nam nie powinna grozić. Tym bardziej że cały czas trwają prace nad udoskonaleniem technologii wytwarzania biopaliw II generacji, które zamiast roślin będą przetwarzać np. odpady organiczne powstające w rolnictwie i przetwórstwie rolno-spożywczym, odpady drzewne itp. Przypomnijmy sobie zresztą, w jakich warunkach powstawał rynek biopaliw. Chodziło przecież o zastąpienie paliw kopalnych, których zasoby kiedyś się wyczerpią, energią odnawialną. Miała to być również recepta na podniesienie opłacalności produkcji rolnej, gdy wielu właścicieli gospodarstw narzekało na niskie ceny skupu płodów rolnych i miało zyskać nowego odbiorcę. Poza tym, w warunkach limitowania produkcji rolniczej, był to dobry sposób na zwiększanie dochodów w rolnictwie. Wtedy nikt nie protestował przeciwko biopaliwom, zwłaszcza że zaczął się proces szybkiego wzrostu cen surowców energetycznych. Dlatego nie można popadać w panikę i teraz pójść w drugą stronę, zakazując np. uprawiania rzepaku z przeznaczeniem nie na olej jadalny, ale napędowy do silników. Poza tym wiele przemawia za tym, że dyskredytowanie biopaliw to w dużym stopniu zasługa koncernów paliwowych. Im wcale nie zależy na ograniczeniu konsumpcji ropy przez światową gospodarkę, bo straciłyby ogromne pieniądze pobierane teraz dzięki marżom przetwórczym handlowym. Bo żeby produkować biopaliwo, nie trzeba mieć wielkiej rafinerii... Zagrożenie z tej strony dla sektora żywnościowego jest niskie również z tego powodu, że wobec rosnących cen skupu w przetwórniach spożywczych rolnikom nie zawsze już opłaca się sprzedawanie surowców firmom paliwowym. Dlatego nie demonizujmy wpływu biopaliw na ceny żywności, bo to, że w sklepach płacimy coraz więcej, ma zupełnie inne przyczyny. Mała produkcja, większy popyt W ostatnich kilku latach nałożyły się na siebie dwa czynniki, które gdyby wystąpiły oddzielnie, w kilkuletnim przynajmniej odstępie, nie spowodowałaby aż takiej drożyzny. Po pierwsze, świat został dotknięty różnymi klęskami żywiołowymi i atmosferycznymi, które spowodowały drastyczny spadek plonów. Były więc choćby na naszym kontynencie katastrofalne susze, w innych regionach powodzie czy też atakowanie upraw przez szkodniki. W efekcie mieliśmy na całym świecie, zwłaszcza w 2006 roku, bardzo niskie zbiory zbóż oraz ryżu, który przecież jest podstawowym produktem spożywczym w najgęściej zaludnionej Azji. Jednocześnie gorsze były z tych samych powodów zbiory owoców i warzyw. Mniejsza podaż surowców spowodowała natychmiast wzrost cen przetworzonej żywności. Dlatego nie dziwmy się, jeśli czytamy, że np. od 2006 roku ceny ryżu wzrosły w wielu krajach nawet o ponad 100 procent, to samo dotyczy pszenicy czy kukurydzy. Zapewne skala tych podwyżek byłaby niższa, gdyby nie jednocześnie występujący ogromny wzrost zapotrzebowania na żywność na rynkach światowych, zwłaszcza w dwóch najludniejszych krajach świata: Chinach i Indiach. Tam, gdzie mieszka ponad dwa miliardy ludzi, czyli 1/3 mieszkańców Ziemi, mamy do czynienia z dużym wzrostem gospodarczym, który przełożył się na wzrost konsumpcji, głównie artykułów spożywczych. Przy niskich zbiorach rolnicy nie byli w stanie temu popytowi sprostać. Nie jest to żadna przesada. Proszę sobie przypomnieć, że np. w Polsce w latach 1996-2006 cena skupu pszenicy utrzymywała się na stałym poziomie - ok. 500 złotych za tonę. I niewiele rosła nawet wtedy, gdy Polskę nawiedzała klęska suszy. Nasi rolnicy w małym stopniu korzystali na tym, że mieliśmy słabe plony, bo w krajach zachodnich zapasy zbóż były wysokie, a dzięki dotacjom eksportowym ziarno było tanie. Gdy sytuacja rolnictwa na całym świecie się zmieniła, u nas również zboże mocno podrożało i był moment, gdy w tym roku cena za tonę pszenicy zbliżała się do tysiąca złotych. Okazało się bowiem, że światowe zapasy pszenicy, kukurydzy, ryżu nagle stopniały prawie do zera i przetwórcy zbóż, aby mieć surowiec do produkcji, musieli za niego płacić coraz więcej. Wolny rynek zadziałał błyskawicznie. Podobna sytuacja panowała w ubiegłym roku na rynku mleczarskim, gdy rosnący popyt, przy niskiej podaży mleka, zwłaszcza w krajach UE, gdzie produkcja mleka jest limitowana, spowodował kilkudziesięcioprocentowy wzrost cen nabiału. Gdy popyt został zaspokojony, ceny zaczęły spadać. Po części jest to także efekt "przegrzania koniunktury". Można przy okazji postawić pytanie, dlaczego w takim razie nie zaobserwowano aż tak wysokiego wzrostu cen skupu mięsa, mimo że hodowcy płacą coraz więcej za pasze. Najlepiej to widać na przykładzie Polski, gdzie mieliśmy w ubiegłym roku do czynienia ze "świńską górką", gdy podaż znacznie przewyższyła popyt na rynku wewnętrznym, a ograniczone możliwości eksportowe powodowały, że nie byliśmy w stanie zagospodarować tych nadwyżek. Trzeba też pamiętać, że mięso nie jest na świecie tak podstawowym produktem żywnościowym jak zboża, choć już w przypadku drobiu można mówić o coraz lepszej koniunkturze. Ale mimo to ceny wędlin w sklepach i tak poszły wyraźnie w górę, bo zakłady mięsne wykorzystały ogólną sytuację na rynkach żywnościowych. Spekulanci rządzą rynkiem Przy analizach sytuacji na rynku produktów rolnych zapomina się o jednym istotnym elemencie: ten rynek jest także poddawany operacjom spekulacyjnym. W zglobalizowanym świecie istnieją warunki, aby zarabiać na czym się da. Raz są to waluty, innym razem złoto, metale, ropa, gaz, a teraz także zboże, rzepak czy inne płody rolne. Po krachu na rynku nieruchomości w USA wiele funduszy inwestycyjnych przerzuciło pieniądze na giełdy rolne, powodując często nieuzasadniony wzrost cen transakcyjnych. Także w przypadku artykułów rolnych można obstawiać kontrakty terminowe, jak na giełdzie papierów wartościowych. Można też grać na zwyżkę cen, aby zarobić na sprzedaży produktów rolnych, zwłaszcza w warunkach rosnącego popytu. Wielcy spekulanci obracać mogą przecież jednorazowo setkami tysięcy ton towaru i wystarczy, że np. tona pszenicy na jednej giełdzie potanieje o kilka dolarów w ciągu tygodnia, a na innej zdrożeje, a już mają z tego tytułu ogromny zysk. I dopóki nie dojdzie do pewnej stabilizacji między podażą a popytem na produkty rolne, dopóty spekulanci będą mieli znaczący wpływ na ceny. Niewątpliwie obecna sytuacja na światowych rynkach, gdy ceny żywności są relatywnie wysokie, będzie się utrzymywać. Po prostu popyt na żywność będzie dalej wysoki, a jej produkcja nie będzie rosła aż tak szybko. Nie zapominajmy też, że - jak wynika z oficjalnych danych w wielu krajach, w tym również w Polsce - rosną dochody ludności, a w ślad za tym idą w górę wskaźniki konsumpcji i to pociąga za sobą także wzrost cen żywności. Nie brakuje jednak i pozytywnych skutków tego procesu. Wzrosła dochodowość gospodarstw rolnych, a np. w krajach zachodniej części Europy likwidowane są tysiące hektarów nieużytków, które utrzymywano przez dziesiątki lat, aby nie zwiększać podaży zbóż na rynku. Takie marnotrawstwo było jednym z koronnych argumentów krytyków Wspólnej Polityki Rolnej, bo ziemia powinna przecież ludzi żywić, a nie leżeć odłogiem. Krzysztof Losz "Nasz Dziennik" 2008-05-27
Autor: wa