Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Dlaczego Marcinkiewicz musiał odejść?

Treść

Do zdymisjonowania premiera Kazimierza Marcinkiewicza w największym stopniu przyczyniły się jego naiwna, nieodwzajemniona miłość do Platformy Obywatelskiej i wiara w mit "bezpartyjnego fachowca". To zła rekomendacja przed zbliżającą się walką z PO o samorządy. Nie oznacza to jednak, że był on złym szefem rządu. W otoczeniu każdego premiera trwa nieustanna walka wszelkich lobby politycznych i gospodarczych, służb, a bywa, że i wywiadów. Tak wygląda polityczna kuchnia. Premier Marcinkiewicz poruszał się w niej całkiem nieźle i - w odróżnieniu od poprzedników - starał się gotować polskie dania i sam mieszać w kotle.
Wiadomość o ustąpieniu premiera Marcinkiewicza całkowicie zaskoczyła większość Polaków. I nie ma się czemu dziwić. Premier - polityk, który całkiem nieoczekiwanie objął ster rządów po jesiennych wyborach, zyskał wielką popularność dzięki pogodnemu usposobieniu, zręczności, z jaką wypowiadał się w mediach, rzadkiej umiejętności unikania konfliktów, demonstrowanej postawie służby i wrażeniu spontaniczności, która u obserwatora wzbudzała zaufanie. Na ile wizerunek ten był dziełem natury, a na ile efektem pracy specjalistów PR i politycznego marketingu - ocenić nie sposób. Faktem jest, że ten sam Marcinkiewicz jako poseł AWS i szef kancelarii premiera Buzka wcale nie prezentował się tak sympatycznie i nie postępował tak koncyliacyjnie. Przeciwnie - bywał zawzięty, niezbyt zręczny w wypowiedziach i śmiertelnie poważny w polemikach, co przysparzało mu raczej przeciwników niż sympatyków.
Jedno wszak jest wspólne dla "Marcinkiewicza wczoraj i dziś". Otóż premier nigdy nie zmienił poglądów na gospodarkę. Zawsze uchodził na prawicy za gospodarczego liberała, i tak pozostało. Nie jest to oczywiście ten typ liberalnych poglądów, które prezentują politycy Platformy Obywatelskiej, SLD czy dawnej UW, którzy podchodzą do ekonomii w sposób zideologizowany, na wzór marksistów. Nie. Zapatrywania Marcinkiewicza na gospodarkę można raczej określić jako konserwatywno-liberalne. Były premier starał się zaprząc prawa rynku do realizacji programu solidarnego państwa, co jest zamierzeniem ze wszech miar słusznym i wpisuje się w program gospodarczy Prawa i Sprawiedliwości, a po części także LPR i Samoobrony.
Dlaczego zatem Marcinkiewicz musiał odejść?

Poufne związki
Przede wszystkim zgubiła go naiwna miłość do liberalnej opozycji. Miłość zdradzona. Epizod z Tuskiem, który publicznie ujawnił tajemnice poufnej rozmowy z premierem, w dodatku wkładając mu w usta własne słowa, ma wymiar symboliczny. Ale zanim do tego doszło, Marcinkiewicz przez wiele miesięcy "flirtował" z ludźmi PO, a szerzej - z ludźmi "układu". Czy powodem było przekonanie o pokrewieństwie poglądów, czy raczej związki powstałe w czasach AWS - trudno dociec. Faktem jest, że swoim postępowaniem premier drażnił szefa zwycięskiej partii, który "układowi" wydał wojnę, i denerwował partyjnych kolegów.
Przypomnijmy sobie awanturę, jaką spowodował jesienią zamiar sprzedaży przez rząd na rzecz inwestorów zagranicznych Zakładów Energetycznych Dolna Odra, Wielkiej Syntezy Chemicznej i Jelfy. Premier do końca bronił tych decyzji i żeby nie sprzeciw zaplecza politycznego, zapewne zakłady te już nie byłyby polskie (Jelfy nie udało się uratować). Marcinkiewicz, chcąc nie chcąc, okazał się w tej sprawie wiernym uczniem Balcerowicza i reszty liberalnych doktrynerów, którzy przekonywali do niedawna, że "kapitał nie ma narodowości", "państwo to przeżytek", a dla Polaków najważniejsza jest nie własność kapitału, lecz miejsca pracy... Tymczasem większość społeczeństwa instynktownie czuła, że coś tu jest nie tak i trzeba szukać innych rozwiązań (notabene informacje o niejasnej sytuacji niedoszłych inwestorów zagranicznych wkrótce się potwierdziły).

Kontredans wokół PZU
Uwikłanie premiera w politykę środowisk PO jeszcze silniej ujawniło się w sprawie PZU. Wokół tej polskiej (jeszcze) spółki przez cały okres pracy rządu Kazimierza Marcinkiewicza trwał swoisty kontredans. Z jednej strony - werbalnie premier obiecywał, że problem zostanie rozwiązany zgodnie z interesem Polski, z drugiej - on sam i jego ludzie w resorcie skarbu robili dwuznaczne ruchy, oplątując PZU pajęczyną niejasnych posunięć. Dlaczego były prezes Cezary Stypułkowski, wydelegowany przez prezydenta Kwaśniewskiego, aby dokończyć prywatyzację PZU na rzecz Eureko, piastował swoje stanowisko niemal do ostatnich dni rządu? Dlaczego na przełomie roku uzyskał od premiera gwarancje zaufania? Dlaczego rząd patrzył spokojnie na przymiarki do stworzenia holdingu PZU, co groziło utratą przez Skarb Państwa kontroli nad tą strategiczną spółką? Dlaczego w kierownictwie spółki do końca zasiadali ludzie związani z Balcerowiczem i PO, np. Stefan Kawalec? Te i inne pytania pozostają na razie bez odpowiedzi.

Mit bezpartyjnego fachowca
Wiele zamętu wzbudzała też w PiS i u koalicjantów polityka personalna prowadzona przez premiera Marcinkiewicza w Ministerstwie Skarbu Państwa i w spółkach skarbowych. Można dyskutować, czy minister Andrzej Mikosz, człowiek rynku kapitałowego i gracz giełdowy, niezwiązany politycznie z partią rządzącą, był dobrym czy też złym stróżem Skarbu Państwa. Gdy jednak w tak newralgicznym miejscu jak MSP stawia się tzw. bezpartyjnego fachowca, trzeba się liczyć z tym, że zaplecze polityczne będzie kręcić nosem, wszak to ono odpowiada politycznie za decyzje ministra i poczynania współpracowników, których sobie dobrał. Stanowisko wiceministra skarbu objął np. Paweł Piotrowski - człowiek, który przez kilka lat piastował funkcję szefa organizacji lobbystycznej powołanej przez zagraniczne firmy farmaceutyczne. W normalnym państwie rzecz nie do pomyślenia.
Podobny problem wystąpił przy obsadzie spółek skarbowych. Premier stawiał na tzw. fachowców. Problem w tym, że ludzie powoływani przez niego na kluczowe stanowiska byli w jakiś sposób powiązani ze środowiskiem PO, PD i SLD, które zdobywało "ekonomiczne szlify" w procesie złodziejskiej prywatyzacji polskiej gospodarki. Ostatnie 16 lat pozwoliło przekonać się naocznie, że fachowość niekoniecznie idzie w parze z uczciwością i lojalnością wobec kraju. A nieuczciwy fachowiec może dokonać więcej złego niż człowiek mniej doświadczony, ale uczciwy. To właśnie "fachowcy" omalże nie sprzedali polskiego sektora naftowego Rosjanom.
Nic dziwnego, że premier był krytykowany za powierzanie ważnych stanowisk w spółkach skarbowych ludziom dawnego układu. Wiesław Rozłucki, były szef Warszawskiej Giełdy, został skierowany do rady nadzorczej Orlenu, tu także znalazł się znany z liberalnych poglądów prof. Ryszard Sowiński; Jarosław Bauc, były zastępca Leszka Balcerowicza w resorcie finansów, który po nim objął urząd, został szefem Polkomtela, spółki obracającej miliardami; Jacek Gdański, asystent Rafała Zagórnego, byłego wiceministra finansów z PO, trafił do RUCHU itd. Silne wpływy w otoczeniu premiera uzyskali ludzie związani z Prokomem Ryszarda Krauzego - np. minister Zbigniew Derdziuk i Jacek Tarnowski.
Jarosław Kaczyński miał pretensje do Marcinkiewicza, że w jego otoczeniu ciągle kręcą się jacyś biznesmeni. Trudno prezesowi PiS mieć to za złe, po prostu obawiał się działań lobbystycznych.

Wicepremier z PO
Zyta Gilowska na ministra finansów - niektórzy utrzymują, że był to pomysł Marcinkiewicza, który prezes PiS tylko zaaprobował, uzyskawszy zapewnienie lojalności. Gilowska doskonale nadawała się do spacyfikowania konfliktu na linii rząd - NBP, była też gwarancją programowego kompromisu między rządem a liberalną opozycją, o który zawsze tak zabiegał premier Marcinkiewicz.
Sympatyczna i energiczna pani minister świetnie sobie radziła w resorcie, choć - jak twierdzą fachowcy - więcej było w tym szumu niż prawdziwej inwencji, np. projekt reformy podatkowej miał przygotować na zlecenie Ministerstwa Finansów Wojciech Misiąg, wiceminister finansów za Mazowieckiego, Bieleckiego i Suchockiej. Dokonana przy okazji próba odebrania twórcom podwyższonych kosztów uzyskania przychodu o mało nie ściągnęła PiS na głowę buntu profesorów wyższych uczelni...
Lustracja prof. Gilowskiej nasuwa szereg pytań: Dlaczego właśnie w tym momencie? Dlaczego tak późno? Przecież wiadomość, że Rzecznik Interesu Publicznego (wtedy był nim Bogusław Nizieński) zamierza podważyć oświadczenie lustracyjne ówczesnej posłanki PO, znana była już ponad 2 lata wcześniej. Sędzia Nizieński zakończył kadencję, zanim teczka Gilowskiej dotarła do niego z Lublina. Media informowały, że Gilowska wraz z Rokitą złożyli w tym okresie wizytę szefowi IPN Leonowi Kieresowi. Gdy PO usunęła ze swoich szeregów Zytę Gilowską pod zmyślonym pretekstem, poszła fama, że prawdziwą przyczyną wypchnięcia jej z partii jest to, że Platforma nie chce mieć lustracyjnych obciążeń przed wyborami.

Kto pociąga za sznurki?
Postępowanie premiera Marcinkiewicza od chwili zakwestionowania przez RIP oświadczenia lustracyjnego Gilowskiej jest chwiejne i niezrozumiałe, jakby ktoś za niego pociągał za sznurki. Skoro już przygarnął Gilowską do swego rządu jako wicepremiera, dlaczego następnie tak pospiesznie ją zwolnił, nie czekając na rozpoczęcie lustracji? Skoro zaś zdymisjonował panią wicepremier, dlaczego nazajutrz zaprosił ją z powrotem do rządu? Jednocześnie niemal natychmiast, bez konsultacji z politycznym zapleczem, powołał na jej miejsce w resorcie finansów Pawła Wojciechowskiego, współpracownika Stefana Kawalca w pracach nad programem gospodarczym Platformy. Media spekulowały, że lustracja Gilowskiej to tylko pretekst do zmiany ministra. Może wicepremier komuś nadepnęła na odcisk, np. zagroziła interesom mafii paliwowej albo nie realizowała właściwej linii wobec PZU?
Rzecz jest warta zastanowienia, zwłaszcza w kontekście słów Andrzeja Urbańskiego, byłego szefa Kancelarii Prezydenta, który w jednym z wywiadów oznajmił, że gdyby prezydent nie przejął prac nad ustawą o likwidacji WSI, ta likwidacja nigdy by nie nastąpiła. Jest w tym stwierdzeniu wyraźna sugestia, że premier z jakichś względów nie mógł lub nie chciał forsować ustawy. Trudno też nie skojarzyć pewnych faktów: najpierw "ktoś" pomógł rozstać się ze stanowiskiem Urbańskiemu, potem Gilowskiej. Nawet sam premier Marcinkiewicz skarżył się ostatnio, że ktoś usiłuje wbić klin między niego a PiS.
To wszystko nie oznacza, że premier Marcinkiewicz był złym szefem rządu. Wręcz przeciwnie - swoją misję wykonał nadspodziewanie dobrze (co pokazuje coraz lepszy stan gospodarki). Starał się jak najzręczniej poruszać w tym newralgicznym miejscu państwa, jakim jest rząd. A zadanie miał niełatwe: w miejscu tym jak w soczewce skupiają się wpływy i ścierają wielkie interesy. W otoczeniu każdego premiera trwa nieustanna walka wszelkich lobby politycznych i gospodarczych, służb, a bywa, że i wywiadów. Tak wygląda polityczna kuchnia. Premier Marcinkiewicz poruszał się w niej całkiem nieźle i - w odróżnieniu od poprzedników - starał się gotować polskie dania i sam mieszać w kotle.
Małgorzata Goss

"Nasz Dziennik" 2006-07-13

Autor: wa