Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Dlaczego, Leo? I co przyniesie jutro?

Treść

Zapytany o przyczyny niepowodzenia polskich piłkarzy na Euro 2008, Leo Beenhakker mówił dużo, i to zazwyczaj głosem podniesionym i pełnym emocji, ale konkretnych przyczyn takiego stanu rzeczy nie był w stanie, a może nie chciał, podać. A przysłowiowe już niemal "why Leo?" było o tyle zasadne, iż przed turniejem holenderski szkoleniowiec wraz ze swymi podopiecznymi na każdym kroku powtarzał, jak to pięknie i dobrze może być. Balon oczekiwań został napompowany aż do granic możliwości i gdy pękł - to z wielkim hukiem. Ostrzeżenia były, wnioski nie - Jedziemy po tytuł, podobnie jak piętnastu pozostałych uczestników - mówili przed mistrzostwami niektórzy nasi piłkarze. - Chcemy wreszcie w trzeciej wielkiej imprezie z rzędu wyjść z grupy - dodawali ci, którzy mieli za sobą występy na nieudanych dla Polski mundialach w Korei i Japonii oraz Niemczech. - Jesteśmy w stu procentach przygotowani i gotowi do walki, ale wyników nie jestem w stanie zagwarantować - obwieszczał Beenhakker. Bardzo dobre eliminacje do mistrzostw rozbudziły nadzieje, bo pokazały, że Polska jest w stanie nie tylko toczyć wyrównane boje z bardzo mocnymi rywalami - ale i z nimi wygrywać. - Chcąc to powtórzyć na Euro, będziemy musieli jednak zagrać co najmniej tak dobrze, a pewnie i lepiej niż w starciu z Portugalią - przyznawali zgodnym chórem Biało-Czerwoni, zarzekając się przy tym, iż są w stanie to osiągnąć. Temat-hasło "Portugalia" pojawiał się często, nasi z lubością wracali do tego meczu, zdecydowanie najlepszego za kadencji Beenhakkera. Co prawda w kolejnych pojedynkach nie potrafili już zbliżyć się do poziomu zaprezentowanego w Chorzowie, co niektórzy nieśmiało zauważali, ale atmosfera sukcesu wyprodukowana przed mistrzostwami powodowała, że wierzyliśmy w optymistyczne prognozy. Pierwsze ostrzeżenie przyszło podczas zgrupowania w Donaueschingen. Polacy rozegrali tam trzy mecze towarzyskie: ze szwajcarskim drugoligowcem FC Schaffhausen, Macedonią i Albanią. Dwa z nich wygrali, jeden zremisowali, w każdym zdobyli po bramce i zaprezentowali się fatalnie. Mimo to Beenhakker nie załamywał rąk, tylko dodawał, że wynik nie był najważniejszy, chodziło mu o przetestowanie pewnych wariantów gry, utwierdzenie w przekonaniu co do słuszności podjętych decyzji i pod tym względem sprawdziany spełniły swą rolę. Potem był remis w Chorzowie z Danią 1:1 i wreszcie już mistrzostwa. Nasi jechali na nie z dużą wiarą i przekonaniem o swej sile. Mieli walczyć, przejść do historii, pierwszy raz pokonać Niemców i co najmniej awansować do ćwierćfinału. Z jakim efektem? We wtorek rano, tuż po meczu z Chorwacją, niemal po kryjomu i w ciszy, pojedynczo opuszczali Austrię, jak przyznał selekcjoner, zniszczeni i rozbici. Co o tym zadecydowało, prócz takich a nie innych wyników? Kosmiczna technologia nie pomogła Beenhakker nie potrafił podać konkretnej odpowiedzi. Nie chciał ocenić swojej pracy, poza zdecydowanym stwierdzeniem, że jak "znajdziecie lepszego, to odejdę". Czy sam zrobił wszystko, i to jak trzeba, by doprowadzić naszą drużynę do oczekiwanych sukcesów? Nie można mu odmówić złej woli - to pewne. Pracował ostro, dbał o szczegóły, ale podejmował decyzje, które budziły kontrowersje. Pierwszą, bodaj najważniejszą, było zatrudnienie swego rodaka, fizjologa Mike'a Lindemanna. Przedstawiany jako fachowiec z najwyższej półki miał korzystać ze specjalnego programu z centrum kosmicznego NASA, dzięki któremu nasi mieli się prezentować pod względem przygotowania fizycznego na poziomie najlepszych. Tymczasem na mistrzostwach byli od rywali dwa razy wolniejsi, wyglądali na ich tle wyjątkowo mizernie, nawet Ebi Smolarek, który zawsze był najbardziej dynamicznym zawodnikiem kadry. Beenhakker niby potem tłumaczył, że pod względem przebiegniętych kilometrów nikomu nie ustępowaliśmy, ale co z tego? Fizycznie Polacy prezentowali się fatalnie i winę za to w dużym stopniu ponosi sztab szkoleniowy. Selekcjoner na każdym kroku podkreślał, że dokonał właściwej selekcji i zabrał do Austrii najlepszych piłkarzy. Tylko czy na pewno? Dlaczego w 23-osobowej kadrze nie znalazło się miejsce dla choćby jednego napastnika, który byłby w stanie zagrozić rywalowi i wreszcie - strzelić bramkę? Tak, tak, Beenhakker nie poważa Pawła Brożka, nie może się przekonać do Artura Wichniarka, nie zauważa Adriana Sikory, a przecież ci trzej piłkarze w minionym sezonie regularnie grali, zdobywali bramki i niemal cały czas prezentowali się więcej niż przyzwoicie. I co? Na Euro nasi trafili raz, do tego ze spalonego. Kompromitacja. Holender pominął mającego fantastyczny sezon Marka Zieńczuka, najlepszego obrońcę ligi Arkadiusza Głowackiego. Powołał niby sprawdzonych przez siebie zawodników, ale na zmiany nigdy nie było za późno! Nawet za pięć dwunasta, już podczas zgrupowania w Donaueschingen, powinna się trenerowi zapalić czerwona lampka, że z formą jego faworytów jest coś nie tak. Jacek Krzynówek, Mariusz Lewandowski, Marcin Wasilewski, Mariusz Jop, Maciej Żurawski czy Smolarek prezentowali się źle, bardzo źle, ale Leo uznał, iż w ciągu kilkunastu dni dojdą do siebie. Niestety - technologia rodem z NASA na nich nie zadziałała. Na mistrzostwach byli cieniami samych siebie. Zabrakło mentalności zwycięzców We wszystkich trzech meczach - z Niemcami, Austrią i Chorwacją - Polacy ustępowali rywalom o klasę. Najlepiej zaprezentowali się jeszcze w starciu z podopiecznymi Joachima Loewa, gdy przynajmniej walczyli, starali się i próbowali znaleźć sposób na wybitnie niewygodnego rywala. Potem było już fatalnie. Pół godziny starcia z gospodarzami przypominało koszmar i najczarniejszy sen. W potyczce z rezerwami Chorwacji nie mieli nic do powiedzenia. Dlaczego? Dlaczego w dwóch najważniejszych pojedynkach turnieju Polakom zabrakło pasji, wiary w sukces, zaangażowania i pomysłu? Czemu skazani na pożarcie Austriacy zdominowali ich totalnie, a Chorwaci na nic nie pozwolili? Czemu Beenhakker, chwalony przez współpracowników za świetne zdolności psychologiczne, nie potrafił wykrzesać ze swych podopiecznych mentalności zwycięzców? Czemu po meczu z Austrią poddał się, mówiąc, że to koniec, skoro turniej nie był jeszcze przegrany? Czy we wszystkich meczach zastosował odpowiednią taktykę, czy należycie reagował na boiskowe wydarzenia? Mam wątpliwości. Ile składnych, wypracowanych na treningach, niczym z podręcznika akcji przeprowadzili jego podopieczni? Kilka? Góra! Inna sprawa to atmosfera w kadrze. Niby była świetna, ale zrezygnowanie z usług Jakuba Błaszczykowskiego (podobno z powodu kontuzji, tej wersji sam piłkarz nie potwierdził) i kontrowersyjne, wręcz skandaliczne wypowiedzi Tomasza Kuszczaka musiały ją nieco nadszarpnąć. Żurawski, kapitan, który w pierwszym meczu odniósł kontuzję, nie wydawał się nią być za bardzo przejęty i nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu być może umyka turniej życia. Gdzie ta mentalność wojowników? Z zazdrością patrzyliśmy na Chorwatów tworzących fantastyczną drużynę, cieszącą się z gry, żyjącą meczem i na boisku, i na ławce. W takiej atmosferze aż chciało się walczyć i zostawiać na boisku serce. Czemu zabrakło jej w naszym zespole? Już nie pomnikowy - Odpowiedzialność za Euro biorę na siebie - powiedział Beenhakker. Holender na pewno popełnił sporo błędów, obalił mit o swej nieomylności i sporo stracił z pomnikowego wręcz oblicza. Mimo to nie stanę w jednym szeregu z tymi wszystkimi, którzy domagają się jego głowy. To dobry trener. Gdyby było inaczej, nie gralibyśmy na Euro i nie wygralibyśmy z Portugalią w porywającym stylu. Leo potrafił przekonać swych podopiecznych, że potrafią walczyć z silnymi rywalami i nie muszą mieć wobec nich kompleksów. Zauważał i wyławiał młode talenty z polskiej ligi. Dbał o dobrą otoczkę wokół narodowej drużyny. Mimo wszystko jego wkład w rozwój dyscypliny był zauważalny, i to niezaprzeczalnie. Owszem, ma swoje lata (czy to przypadek, że z mistrzostw odpadały drużyny prowadzone przez najstarszych szkoleniowców - Grecy, Czesi, Szwajcarzy, my?), a dziś na topie są młodzi, żywiołowi, pomysłowi i szalenie kreatywni szkoleniowcy - ale to akurat nie musi być problem. Pewnie, gdyby z nami chcieli pracować Slaven Bilić czy Marco van Basten - pewnie przyjęlibyśmy ich z otwartymi ramionami. Tak się jednak nie stanie. W kraju ewentualnego - lepszego - następcy też nie znajdziemy. Starsze pokolenie trenerów z chęcią pożegnałoby Holendra, i to już dziś, ale w zamian nic nie jest w stanie zaproponować. A młodzi? Owszem, są, i to zdolni: Maciej Skorża, Jan Urban, ale ich czas jeszcze nie nadszedł. Niech się uczą, podpatrują najlepszych, jeżdżą na staże do czołowych klubów europejskich i być może kiedyś obejmą reprezentację. Kiedyś - nie dziś. Beenhakker powinien zostać, ale szczerze mówiąc, lepiej bym się poczuł, gdyby przyznał się do błędów popełnionych przed i podczas Euro. Nikt nie jest nieomylny, każdemu zdarzają się błędy, dobrze, gdy potrafi bić się w pierś. Holender może jeszcze zrobić sporo dobrego, chciałbym tylko, by zajmował się głównie tym, co umie najlepiej - trenowaniem piłkarzy. Przed mistrzostwami był już tak pewny, iż z lubością wytykał nam pewne narodowe (jego zdaniem) przywary, brał w obronę Michała Listkiewicza, grzmiąc, iż nie wyobraża sobie współpracy z innym prezesem związku. Paradoksalnie, słabsza pozycja Beenhakkera jest dla sternika PZPN fatalną informacją, bo na najbliższym zjeździe centrali nie będzie mógł za bardzo używać autorytetu Holendra do obrony swej pozycji. Leo jak Engel i Janas? Nie! Co zatem dalej? Beenhakker pewnie zostanie, wszystko na to wskazuje, iż do rewolucji nie dojdzie. Chyba dobrze. Warto jednak zastanowić się nad kilkoma zmianami. Kontrowersje, i to od zawsze, budzi obecność w kadrze Jana De Zeeuwa, dyrektora reprezentacji, lepiej znanego jako rzutki menedżer. Nie wypalił również pomysł z Lindemannem, wręcz przeciwnie. Leo lubi otaczać się rodakami, co zrozumiałe, ale ja wolałbym, aby raz na jakiś czas blisko niego pojawili się Skorża, Urban, Czesław Michniewicz czy Jacek Zieliński. Niech Holender przekaże im część swej wiedzy, niech u jego boku podszkolą swój warsztat. Niech organizuje seminaria dla młodych szkoleniowców z niższych nawet klas, wprowadzając ich w świat wielkiej piłki. Niech wreszcie nie irytuje się tak bardzo, gdy ktoś próbuje zadać niewygodne pytania czy uzyskać odpowiedź, dlaczego było jak zawsze, a miało być jak nigdy. Po mistrzostwach świata w 2002 i 2006 roku Jerzy Engel i Paweł Janas tracili swe posady. Mimo że teraz nasi teoretycznie wypadli nawet gorzej (bo zdobyli tylko punkt, na tamtych imprezach po trzy), zmiana na trenerskiej ławce nie byłaby lekiem na całe zło trapiące nasz futbol. Nie przegraliśmy tego turnieju przez Beenhakkera, nie przegraliśmy przez Howarda Webba. Przyczyny niemocy polskiej piłki są głębsze i Leo w jednym ma stuprocentową rację. Niech wszyscy jego oponenci i krytycy, zanim przygotują gilotynę, sami znajdą pomysł na to, jak ją uzdrowić. Najgorsze jest bowiem to, że osoby odpowiedzialne za nasz futbol lubią biadolić i wylewać żale, ale od dawna nie zrobiły nic, byśmy dogonili Holendrów, Włochów lub nawet Chorwatów. To jest prawdziwy powód obecnego stanu rzeczy. Przed nami lata pracy, pracy od podstaw, by w bliższej lub dalszej przyszłości móc nie tylko zagrać w wielkim turnieju, ale i wrócić z niego z tarczą. W 2012 roku mistrzostwa Europy odbędą się w Polsce i na Ukrainie. Obyśmy zdążyli do tego czasu. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-06-19

Autor: wa