Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Decyduje retoryka, a nie konkret

Treść

Z Andrzejem Mikoszem, byłym ministrem Skarbu Państwa, rozmawia Artur Kowalski

Czy jest Pan w stanie powiedzieć, z jakimi gospodarczymi pomysłami dla Polski idą do wyborów największe ugrupowania, które wkrótce mogą utworzyć rząd?
- Na pewno nie na podstawie prowadzonej przez nie kampanii wyborczej.

Sądzi Pan, że do tych programów gospodarczych zdołali dotrzeć również wyborcy? Kampania koncentruje się bowiem ostatnio właściwie tylko na sprawie prywatyzacji szpitali, do której notabene nikt się nie przyznaje...
- Jeżeli chodzi o prywatyzację służby zdrowia, to problem w tym, że ona się dokonuje na naszych oczach. Poziom zadłużenia polskich szpitali powoduje to, że bankrutują, i w konsekwencji mamy do czynienia z dziką prywatyzacją. Chowanie głowy w piasek, tak jak to w tej chwili robi rząd, jest bardzo niebezpieczne. Sytuację trzeba opanować, podejmując decyzje, które szpitale pozostaną państwowe, a które mogą zostać skomunalizowane bądź sprywatyzowane. A to, czy będą one prowadzone przez samorządy, czy spółdzielnie lekarskie, czy też spółki - to druga sprawa. W tej chwili wszyscy chowają głowę w piasek, bojąc się hasła: "prywatyzacja szpitali". Z przerażeniem natomiast można stwierdzić, że mamy do czynienia z żywiołową niekontrolowaną przez państwo prywatyzacją w służbie zdrowia.

Wracając do gospodarki, słyszymy jednak też inne hasła: że Donald Tusk chce nam sprawić "cud gospodarczy" czy zbudować w Polsce "drugą Irlandię", mimo że - jak się okazało - nie orientował się nawet, jakie podatki płacą Irlandczycy. Polakom wystarcza, że słyszą takie hasła bez żadnych konkretów?
- Polacy nie podejmują wyborczych decyzji na podstawie znajomości programów gospodarczych partii. Gdyby tak było, to w tym momencie, gdy popatrzymy na programy, które były rzeczywiście przygotowane przez Prawo i Sprawiedliwość i Platformę Obywatelską, to różniły się w tak niewielu szczegółach, że właściwie można było powiedzieć, iż nie było problemu z wyborem PO czy PiS.
Wybór nie odbywa się na podstawie programu gospodarczego, lecz według pewnego rodzaju odbioru retoryki, którą każda z partii głosi. W tej chwili to chyba najwięcej konkretów gospodarczych zapisanych jest w programie, może najmniej kojarzonej z gospodarką, LPR. Zwycięża jednak retoryka, a nie konkret.

Liderzy LPR rzeczywiście wielokrotnie zwracali się do przywódców innych partii, by ci odnieśli się do ich propozycji gospodarczych. Pozostawało to jednak bez odzewu. Czy ten brak dyskusji o gospodarczych konkretach wynika z tego, iż liderzy największych partii doszli do wniosku, że rzeczywiście Polaków ta problematyka może nudzić?
- Nie wiem, czy ta problematyka Polaków nudzi. Na pewno istnieje więcej gorących tematów, które są łatwiejsze dla przedstawicieli mediów, o których łatwiej jest rozmawiać, np. o sprawie tego, kto kogo posadził, kto komu dał łapówkę - bo jest to rzecz nośna medialnie, w przeciwieństwie do dyskusji o szczegółowych rozwiązaniach gospodarczych dotyczących chociażby polskiej energetyki, gdzie tak naprawdę, jeśli obserwuje się te sprawy w sposób bardziej dokładny, słychać dzwon bijący na alarm. Problem polega na tym, że dzwonki bijące w różnych drobnych sprawach lub w sprawach bardziej zrozumiałych dla wszystkich po prostu zagłuszają ten alarmowy dzwon dotyczący energetyki.

Czy partie polityczne te programy gospodarcze faktycznie mają, lecz ich nie eksponują ze względu na to, co Pan mówi, czy też nie mają żadnych konkretnych pomysłów na gospodarkę oprócz kilku haseł?
- Odnoszę wrażenie, że te programy partie polityczne mają w zasadzie pro forma. Wystarczy spojrzeć na Prawo i Sprawiedliwość, które nie realizuje swojego programu, z którym udawało się do wyborów w 2005 roku. Programy gospodarcze są to raczej takie dokumenty, "żeby były", natomiast polityka gospodarcza w Polsce ma charakter reaktywny, to znaczy reaguje się na różnego rodzaju bodźce, a nie realizuje się w sposób konsekwentny określonych wcześniej planów.

Jakie największe wyzwania w gospodarce stoją przed przyszłym rządem? Można powiedzieć, że na razie gospodarka sama rośnie...
- Gospodarka rzeczywiście rośnie. Mamy w tej chwili wspaniałą koniunkturę w gospodarce światowej, która niestety jednak się kończy. Nowy rząd może się znaleźć w sytuacji całkiem różnej od tej, w której był rząd Kazimierza Marcinkiewicza i jest obecny - Jarosława Kaczyńskiego. W ostatnich latach polski wzrost gospodarczy, stymulowany jeszcze wzrostem gospodarczym w Unii Europejskiej i napływem środków pomocowych z Unii, mógł wynosić dużo więcej, niż wynosił. Nie stało się tak z powodu błędów tej właśnie reaktywnej polityki gospodarczej. W tej chwili sytuacja jest bardzo niebezpieczna, bo mamy do czynienia z wielkim kryzysem systemu finansowego w Stanach Zjednoczonych, który może wpłynąć na przyspieszenie odwrócenia się trendu dobrej koniunktury.

Jaka jest jednak rola rządu w tym, aby w jakiś sposób przynajmniej łagodzić niekorzystną koniunkturę?
- Możemy przeanalizować, gdzie będzie rosnąć liczba miejsc pracy. Trzeba przede wszystkim chronić pracownika. Należałoby skierować wysiłki na szkolenia pracowników i przyciąganie do Polski inwestycji zagranicznych firm, które decydują się na out-source'owanie, czyli zlecanie zewnętrznym partnerom części usług czy produkcji. Tak, abyśmy się stali trochę takimi Indiami Europy. Ważne jest to, żeby wykorzystać potencjał intelektualny Polaków. Nie powinno nam zależeć na tym, by w Polsce były wykonywane prace proste, ale aby w naszym kraju była praca dla osób posiadających wysokie kwalifikacje. Pozostaje też problem sfinansowania deficytu energii, który będziemy mieli.
W obliczu pogorszenia się koniunktury bardzo ważne jest rozwiązanie kwestii PZU SA i PKO BP. Są to dwie największe instytucje finansowe mające swoje siedziby w Polsce. W naszej Ojczyźnie muszą istnieć duże instytucje finansowe, które decydują o podejmowaniu ryzyka tu, na miejscu. Bo gdy o wszystkim będzie decydował właściciel za granicą, to z dala od własnej siedziby będzie prowadził najbardziej defensywną politykę. Problem ten może nie być dostrzegalny dzisiaj, gdy jest dobra koniunktura, gdyż wtedy wszyscy chcą inwestować, zarabiać pieniądze, a nie bronić się przed podejmowaniem ryzyka. Jednak gdy koniunktura ulegnie zmianie, niefrasobliwość w rozwiązaniu tych problemów może kosztować miejsca pracy tysiące Polaków.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2007-10-19

Autor: wa

Tagi: po