Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Czym żyły kuluary szczytu NATO w Lizbonie

Treść

- Katastrofa smoleńska jakoś was, Polaków, z Rosją łączy, zbliża, burzy uprzedzenia. Polska chyba teraz chętniej włączy się do współpracy z Rosją, prawda? - pyta retorycznie minister jednego ze starych krajów NATO w rozmowie z dziennikarzem "Naszego Dziennika" w Lizbonie. Trudno ocenić, czy to projekcja fantazji i oczekiwań tego polityka, czy przejaw cynicznej ironii. Tak czy inaczej ton wypowiedzi był symptomatyczny dla atmosfery całego szczytu Paktu Północnoatlantyckiego w Lizbonie.
Rosja była na ustach wszystkich, a Dmitrij Miedwiediew stał się prawdziwą gwiazdą wydarzenia. Z rosyjskim prezydentem przyjechało 180 dziennikarzy relacjonujących triumf swojego przywódcy - wprawdzie niewybijający się w oficjalnych dokumentach, ale wyraźnie odczuwalny przez wszystkich uczestników.
Rosyjski prezydent, w przeciwieństwie do surowego i czasami nieprzewidywalnego Władimira Putina, dobrze odnalazł się w roli, w jakiej chcieli go widzieć natowscy przywódcy. Mówił dużo o możliwościach, współpracy, partnerstwie. Wkrótce po szczycie zademonstrował nawet gotowość do ustępstw.
W ubiegłym tygodniu Moskwa postanowiła umożliwić tranzyt pojazdów opancerzonych wycofywanych przez NATO z Afganistanu. Sojuszowi na tym zależało, bo bez tej drogi cała operacja zakończenia misji afgańskiej stałaby pod znakiem zapytania. Czyżby jednak zachodni przywódcy zapomnieli o starej jak świat grze w dobrego i złego policjanta i nie pamiętali brutalności, z jaką wówczas nowo wybrany rosyjski przywódca rozprawił się z Gruzją?
Europejscy liderzy prą do zacieśnienia więzi z Rosją. O możliwościach ekonomicznej współpracy z tym ogromnym krajem napisano i powiedziano już bardzo wiele, nikt nie kwestionuje potencjalnych korzyści z niej wynikających. Jak się jednak wydaje, na forum paktu o charakterze obronnym czynnikiem przeważającym powinna być geopolityczna strategia, uwzględniająca przesuwanie się stref wpływów oraz historyczne doświadczenie skutków rosyjskiej ekspansji od bardzo dawna aż po wojnę gruzińską.
Redukcja strefy militarnej
Dyplomaci starych państw NATO widzą to jednak inaczej. Rosja jako choćby tylko potencjalny przeciwnik to przede wszystkim koszty utrzymania gotowości do obrony, a wydatki na zbrojenia są niemałe, podczas gdy kryzys nakazuje oszczędności. Sferę militarną próbuje się zatem zredukować, a szansa, żeby się nawet podzielić niektórymi kosztami z Rosją (np. przy budowie tarczy antyrakietowej), jawi się jako nadzwyczaj atrakcyjna, nie wspominając już o rysujących się widokach na sprzedaż technologii wojskowych temu państwu. Dołóżmy do tego pacyfistyczny sentyment rządzącego teraz w Europie i USA pokolenia ideowej rewolty lat 60. XX w. i swego rodzaju fascynację Wschodem, szczególnie silną we Francji, a praktycznie realizowaną we Włoszech przez politykę Silvio Berlusconiego, a zarysuje się kształt niezwykle silnie osadzonego projektu, swoistego tandemu NATO z Rosją.
Wydarzenia takie jak katastrofa smoleńska i wątpliwości polskiej opinii publicznej co do dobrej woli rosyjskich władz w jej wyjaśnieniu, podparte coraz większą liczbą faktów dyskwalifikujących dziwną współpracę polskich i rosyjskich organów dochodzeniowych, a także szerokie obawy o narodowe bezpieczeństwo w krajach Europy Środkowej, doświadczonych zniewoleniem w okresie dominacji sowieckiej, stają ością w gardle tym zamysłom. Nic dziwnego, że takie głosy są wytłumiane, czemu sprzyja fakt, że Polskę reprezentował debiutujący na szczycie w roli szefa delegacji Bronisław Komorowski oraz politycy PO dystansujący się od koncepcji geopolitycznych Lecha Kaczyńskiego, dla którego priorytetem była skupiona na jasnych celach wojskowo-politycznych współpraca transatlantycka.
O wiele jaśniej widzą to natowscy dowódcy wojskowi. Upamiętnienie generałów Franciszka Gągora w kwaterze głównej NATO w Brukseli i Andrzeja Błasika w bazie w Ramstein świadczy o pełnym zrozumienia dla polskiego punktu widzenia podejściu wojskowego pionu Sojuszu. Nic dziwnego, to oni zmagają się z rosyjskimi prowokacjami w przestrzeni powietrznej państw bałtyckich i zapewne nie są tak naiwni jak siedzący za biurkami urzędnicy. Jednak chłodne nastawienie tych ostatnich to także wina bierności polskiej dyplomacji i niepodnoszenia sprawy smoleńskiej na forum dyplomatycznym. W ten sposób reprezentanci Polski wypadają jako słabi ludzie z przetrąconym kręgosłupem. A polityka to twarda gra, w której słabi się nie liczą. To dlatego w Lizbonie nikt nie zdobył się nawet na fasadowy gest wspomnienia o 10 kwietnia i jego ofiarach.
Polityka reinforcement
Niewątpliwym sukcesem szczytu jest przyjęcie nowej koncepcji strategicznej w formule, która jest zasadniczo zgodna z oczekiwaniami Polski. W dokumencie podkreślono obronny i militarny charakter paktu z istotną rolą artykułu piątego. Nie znalazła się jednak wzmianka o instalacjach NATO w nowych krajach członkowskich. Zamiast tego użyto kompromisowego określenia "wzmocnienie" (ang. reinforcement). Stosunkowo szybkie przyjęcie strategii politycy NATO zawdzięczają przede wszystkim słabemu oporowi Turcji, której sprzeciwu, związanego z jej oczekiwaniami wobec Unii Europejskiej, obawiano się najbardziej.
Dokument to jednak nie wszystko. W Lizbonie zobaczyliśmy, jak wraz ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego w niepamięć odchodzi również jego strategia współdziałania państw naszego regionu, definiowanego jako układ Grupy Wyszehradzkiej, państw bałtyckich i Ukrainy, rozszerzonego o Gruzję (ewentualnie Rumunię i Bułgarię) i pozostającego w ścisłym, niezależnym od NATO, związku i porozumieniu ze Stanami Zjednoczonymi.
Ostatnie lata prezydentury Lecha Kaczyńskiego to jednak czas powolnego burzenia się tego bloku. Po przegranej Wiktora Juszczenki Ukraina przyjęła odmienny kurs polityki zagranicznej i w dziedzinie współpracy wojskowej raczej oddala się od NATO. Flota Czarnomorska zostaje w Sewastopolu jeszcze przez 25 lat, w społeczeństwie ukraińskim brakuje poparcia dla atlantyckiego kierunku strategii obronnej, władza zaś nie robi nic, żeby to zmienić, wręcz przeciwnie - następuje zbliżenie w ramach Wspólnoty Niepodległych Państw. Gruzja po wojnie z Rosją wprawdzie utrzymała dotychczasowy kurs polityczny, ale jest to państwo niestabilne, o nieuregulowanych granicach z separatystycznymi republikami Abchazji i Osetii Południowej Osetii, w których stacjonują rosyjskie wojska. To poważna przeszkoda w ewentualnej integracji z wojskowymi strukturami Zachodu.
Bez potencjalnego agresora
Nowa administracja amerykańska ma zupełnie inny pomysł na bezpieczeństwo europejskie. O ile Lech Kaczyński doskonale rozumiał się z George'em W. Bushem, o tyle nowy prezydent Stanów Zjednoczonych wybrał 17 września (2009) na datę ogłoszenia rezygnacji z budowy w Polsce i Czechach elementów tzw. tarczy antyrakietowej. Nowa tarcza, ogólnoeuropejska, to już zupełnie inny projekt. Będzie on wprawdzie wiele kosztować USA, ale nie będzie już drażnił Moskwy. W Lizbonie protegowany Baracka Obamy, sekretarz generalny Sojuszu Anders Fogh Rasmussen forsował koncepcję jak najszerszego włączenia Rosji do tego pomysłu. W planach związanych ze wspólną europejską obroną antybalistyczną nie wymieniono żadnego potencjalnego agresora. Paradoksalnie jest to dla nas korzystne, bo gdyby zapisano konkretne nazwy państw, to byłyby to Iran i ewentualnie Syria, co spowodowałoby zorientowanie tego przedsięwzięcia na jeden kierunek, wbrew oczywistym interesom państw naszego regionu. Wprawdzie nie przyjęto też koncepcji pełnej integracji rosyjskiego i natowskiego systemu obrony antyrakietowej, ale mowa jest o współdziałaniu, kompatybilności mechanizmów dowodzenia i koordynacji całego przedsięwzięcia z Rosją, którą ma to wciągnąć w orbitę planów NATO.
Taka sama myśl przewodnia towarzyszy także "rozmiękczeniu" celów Sojuszu, który ma się zajmować nie tylko obroną terytorialną, lecz także szeregiem innych mniej lub bardziej niebezpiecznych zjawisk. Przedstawia się to jako "odpowiedź na wyzwania naszych czasów", ale zapomina się, że wojskowy blok obronny nie temu ma służyć. Czyż jednak dla biurokratycznych aparatów nie wygodniej jest zająć się terroryzmem, piractwem albo zagrożeniami ekologicznymi, klimatycznymi itp.? Tym bardziej że jest to kolejna okazja do skorzystania z potencjału Rosji.
Nawet podnoszona ostatnio w kontekście kwestii obronnych sprawa bezpieczeństwa energetycznego może zostać przedstawiona w sposób dla nas zupełnie nieoczekiwany. Na przykład tak, że budowa Gazociągu Północnego z Rosji do Niemiec zwiększa to bezpieczeństwo. Rzeczywiście, rozszerza dywersyfikację dróg zaopatrzenia surowcowego naszego zachodniego sąsiada! Nieco trudniej przyjdzie w podobny sposób wytłumaczyć współpracę z Kremlem w dziedzinie przeciwdziałania tzw. atakom cybernetycznym. Ostatnim przykładem takiego zagrożenia było bowiem sparaliżowanie sieci internetowej w Estonii przez rosyjskich hakerów, działających nie bez przyzwolenia służb specjalnych.
Odwrót USA
Odwrót USA od dotychczasowej polityki względem Polski, państw bałtyckich i naszej części Europy jest pochodną zjawiska przewartościowań na globalnej scenie wpływów i zależności. Ośrodek strategicznych interesów wraz z relacjami ekonomicznymi, wymianą ludzi i informacji przesuwa się nieuchronnie z rejonu Atlantyku na Ocean Spokojny i do Azji. Dominującej roli Ameryki na razie nic nie zagraża, ale pogrążoną w stagnacji, moralnie zdegenerowaną i wyludniającą się Europę zastępuje azjatycki Daleki Wschód. Azjatyckie tygrysy utrwalają swoją pozycję i mają coraz większe ambicje. Chiny po latach spowodowanej niewydolnym ustrojem gospodarczym stagnacji podnoszą się z oszołamiającą prędkością i na podobnie niewyobrażalną skalę rośnie ich znaczenie. A za nimi krok w krok podążają Indie, wkrótce swoje możliwości mogą pokazać Brazylia i inne państwa Ameryki Południowej. Zatem kierunek pozaeuropejski koncentruje uwagę także w Białym Domu, i to relacje ze swoim południowo-zachodnim otoczeniem ma w pierwszym rzędzie na uwadze Barack Obama. Prezydent, który urodził się na Hawajach w rodzinie pochodzącej z Afryki, a młodość spędził w Indonezji, nie ma zapewne żadnego osobistego sentymentu do Europy.
Czy jednak to zjawisko odwracania się Ameryki od Starego Kontynentu dotyczy także Rosji? Wystarczy spojrzeć na globus, żeby zobaczyć, że wręcz przeciwnie. Rosja być może również przestaje się liczyć jako państwo europejskie, ale wciąż jest krajem azjatyckim i sąsiadem USA (odległość pomiędzy wyspami na Cieśninie Beringa należącymi do obu państw wynosi 4 kilometry). Rosja graniczy także z Chinami, Japonią i Koreą, ma te same co USA problemy z zalewem chińskiej produkcji i japońskich inwestycji.
Za Ameryką podążają także europejscy członkowie Sojuszu. Ich ekonomicznie coraz mniej konkurencyjne gospodarki (większość to członkowie Unii Europejskiej) nie nadążają za zmianami, jakim podlega świat dookoła nich. Niedocenienie zasad, wartości i tradycji sprawiło, że społeczeństwa tych krajów nie mają w sobie tyle dynamizmu ani wiary we własne możliwości, aby sprostać konkurencji nowych ośrodków szybkiego rozwoju. Stąd rozpaczliwa próba szukania budowy swoistego "sojuszu białego człowieka", w którym musi się znaleźć miejsce i dla Rosji. Taka koncepcja wydaje się jednak zbyt fantastyczna w zderzeniu z realiami polityki znanymi z historycznego doświadczenia. Jednakże dla niewidzących szansy rozwoju swoich narodów przywódców może być jakąś nadzieją, próbą "ucieczki do przodu", za którą jednak Europa może zapłacić bolesnym rozczarowaniem, osamotnieniem i upadkiem. Kremlowscy szachiści też zdają sobie z tego sprawę.
Piotr Falkowski
Nasz Dziennik 2010-12-01

Autor: jc