Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Czwarta władza konfidentów

Treść

Większość dziennikarzy, którzy kolaborowali z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, a dziś nadal pracują w mediach, aktywnie kolaborowała ze Służbą Bezpieczeństwa PRL lub Wojskowymi Służbami Wewnętrznymi PRL. Jak wynika z ustaleń historyków, w prawie każdej redakcji działała agentura SB; co więcej - do dziś w zawodzie pozostają dziennikarze zwerbowani do współpracy z bezpieką w latach 80. Otwarcie archiwów IPN i ujawnienie materiałów zgromadzonych na ich temat przez SB - co może nastąpić w marcu, gdy wejdzie w życie ustawa o udostępnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa komunistycznego - zagrozi karierze i reputacji zawodowej części z nich. Trudno się oprzeć wrażeniu, że powielane w niektórych mediach, często słabo udowodnione oskarżenia o rzekomą współpracę części duchownych z SB mają na celu odwrócenie uwagi od środowiska dziennikarskiego i skompromitowanie idei lustracji w myśl hasła "przecież każdy kolaborował".


To, że nieliczna grupa duchownych poszła na współpracę z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa, dając się złamać, zastraszyć czy po prostu kupić bądź zaszantażować, nie ulega wątpliwości. Uzasadnione kontrowersje budzą jednak pojawiające się od szeregu miesięcy medialne przecieki i towarzyszący im rozgłos. Wskazują one jako agentów i współpracowników SB przede wszystkim duchownych czy osoby znane z bardzo negatywnego stosunku do PRL, np. Zbigniewa Herberta, przy jednoczesnym przemilczaniu lub wyciszaniu przez media sprawy kolaboracji z bezpieką czołowych przedstawicieli świata dziennikarskiego. Pozwala to na zadanie pytania: czy nie jest to zorganizowana kampania? Uderzając w Kościół katolicki, którego roli w moralnej walce z reżimem komunistycznym nie sposób przecenić, prowadzi się w istocie do skompromitowania idei lustracji i ujawnienia esbeckich archiwów przy jednoczesnym odwróceniu uwagi od dziennikarzy konfidentów SB. Często przy nieświadomym wykorzystaniu tych dziennikarzy, którzy opowiadają się za rozliczeniem peerelowskiej przeszłości.
- Ci, którzy ujawniają takie dokumenty, nie mają sobie nic do zarzucenia, nie ciąży na nich skaza współpracy z SB. Ale ręce zacierają ci, którzy mają nadzieję, że uniemożliwi to otwarcie archiwów SB czy też doprowadzi do zniechęcania społeczeństwa, które uzna, iż wszyscy kolaborowali, więc sprawa ich już nie obchodzi - uważa jeden z posłów sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych.
A problemu współpracy z SB dziennikarzy - również tych zajmujących obecnie czołowe pozycje w medialnym "saloniku" - nie sposób zlekceważyć. W Instytucie Pamięci Narodowej prowadzone są już prace naukowe mające ustalić zakres współpracy środowisk dziennikarskich ze Służbą Bezpieczeństwa. Nieoficjalnie już dziś wiadomo, że wyniki mogą być wstrząsające.
- Telewizja, rozgłośnie Polskiego Radia, gazety, również te lokalne. Wszędzie tam nierzadkie były przypadki dobrowolnej współpracy dziennikarzy z SB. Przede wszystkim dla kariery - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" jeden z pracowników IPN.
Według informacji, do jakich dotarliśmy, dziennikarze byli po duchownych najbardziej inwigilowanym i rozpracowywanym przez bezpiekę środowiskiem w PRL. Jak podało w maju ubiegłego roku "Życie Warszawy", aż pięciu czołowych dziennikarzy tylko jednego ważnego dzisiaj na rynku tygodnika współpracowało z SB. Kilka miesięcy wcześniej dr Antoni Dudek z Instytutu Pamięci Narodowej informował, że w okresie PRL w każdej ważniejszej redakcji był pracownik - z reguły na szczeblu redaktora naczelnego lub zastępcy - odpowiedzialny za kontakty z oficerem SB, który "opiekował się" daną redakcją. W prawie każdej redakcji działała oprócz tego agentura współpracująca z SB. Historyk przypomniał, że stopień "upartyjnienia" dziennikarzy był w PRL bardzo duży. SB obchodziła zaś formalny zakaz werbunku członków PZPR, stosując wobec partyjnych dziennikarzy tzw. kontakt służbowy lub obywatelski. Od tych kategorii informatorów nie wymagano zobowiązania do współpracy. Zdaniem dr. Dudka, dziś większość dziennikarzy czynnych w PRL to już emeryci, ale w zawodzie mogą być np. ci, których zwerbowano na studiach w latach 80., kiedy agentura SB była najbardziej rozbudowana. Część z nich z SB trafiła do Wojskowych Służb Informacyjnych, kontynuując karierę w zamian za donosicielstwo. W czwartek wieczorem prezydent Lech Kaczyński, występując w TVP, potwierdził, że w raporcie WSI pojawia się przynajmniej kilka bardzo istotnych dla świata mediów nazwisk.
- Tutaj jest kilka nazwisk, które są bardzo istotne. Szczególnie były znakomicie usytuowane, chociaż niespecjalnie liczne. Znakomicie usytuowane ze względu na ich wpływ na to, co się działo - mówił prezydent Kaczyński.
- Zdecydowana większość dziennikarzy, którzy w momencie utworzenia WSI stawali się agentami Wojskowych Służb Informacyjnych, w przeszłości ściśle współpracowała czy z WSW, czy po prostu z SB - komentuje dla "Naszego Dziennika" Antoni Macierewicz, szef nowo utworzonej Służby Kontrwywiadu Wojskowego.

Dziennikarze czy sprzedawczyki?
Nazwiska niektórych dziennikarzy - konfidentów SB czy peerelowskiego wywiadu wojskowego - dzisiaj są już znane opinii publicznej. I co ciekawe, te same media, które dzisiaj potępiają i domagają się zablokowania ingresu ks. abp. Stanisława Wielgusa, jednocześnie otoczyły dziennikarzy konfidentów swoistym parasolem ochronnym. Lesław Maleszka, znany bardziej jako "Katman", do niedawna czołowe pióro "Gazety Wyborczej", w przeszłości donosiciel SB pomagający rozpracowywać m.in. zamordowanego później Stanisława Pyjasa, nadal pozostaje pracownikiem gazety Adama Michnika. Dla pozorów odsunięty od pracy stricte dziennikarskiej, pozostał w gazecie w charakterze adiustatora, mając niemały wpływ na pojawiające się w niej teksty. Od pracy w mediach nie odsunięto również Milana Suboticia, sekretarza programowego TVN - od 1984 roku agenta wywiadu wojskowego PRL. Mimo ujawnienia i opublikowania akt jednoznacznie wskazujących na powiązania Suboticia ze służbami specjalnymi PRL pozostał w TVN, podobnie jak Maleszka przeniesiony jedynie na inne, mniej eksponowane stanowisko. Dzieje się tak, mimo że - jak wynika chociażby z sondażu portalu internetowego Interia.pl - 57 proc. głosujących uważa, iż dziennikarze konfidenci SB powinni stracić pracę w tym zawodzie.

Czekamy na nazwiska
- Za wcześnie jeszcze na podawanie nazwisk dziennikarzy agentów SB, niech zespół, który się tym zajmuje, zakończy pracę. Ja mogę tylko przypomnieć jedno nazwisko, które stało się już jawne po publikacji "Naszego Dziennika". Przecież dobrowolną deklarację o współpracy z SB podpisał Zygmunt Solorz, właściciel Telewizji Polsat - mówi nasz informator związany z Instytutem Pamięci Narodowej.
Podobnie nietykalni, chronieni przez te same media, które tak chętnie atakują księży Kościoła katolickiego, stawiając im zarzuty często na podstawie niezweryfikowanych dokumentów, są inni współpracownicy SB, do dziś nierzadko wykonujący pracę dziennikarza i honorowani przez medialne organizacje prestiżowymi nagrodami i wyróżnieniami. Według autorów programu "Misja specjalna" w TVP, agentami SB byli: publicysta "Polityki" Krzysztof Teodor Toeplitz, Irena Dziedzic, Wojciech Giełżyński (dziennikarz "Dookoła świata") i Andrzej Nierychło (obecnie wydawca "Pulsu Biznesu") oraz były pierwszy prezes TVP po 1989 r. - Andrzej Drawicz. Z tej grupy tylko Wojciech Giełżyński potrafił przyznać się do współpracy z SB.
- Daje się zauważyć rodzaj pewnej zasłony dymnej wokół dziennikarzy współpracujących z SB. Wszystkie grupy zawodowe, w tym dziennikarze, powinny zostać dokumentnie oczyszczone z esbeckiej agentury. Dlatego popieram i domagam się przeprowadzenia lustracji środowiska dziennikarskiego - konkluduje poseł Stanisław Pięta (PiS), przewodniczący sejmowej komisji ds. ustawy o udostępnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa komunistycznego.
Wojciech Wybranowski
"Nasz Dziennik" 2007-01-06

Autor: wa