Czekamy na zwycięstwo w Wielkim Szlemie
Treść
Rozmowa z tenisistą Mariuszem Fyrstenbergiem, czołowym deblistą świata
Za Panem i Marcinem Matkowskim jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, sezon w karierze...
- Najlepszy! Skończyliśmy go na czwartym miejscu w światowym rankingu i choć marzyliśmy o trzecim, nie narzekamy. Z drugiej strony mamy świadomość, że mogło być lepiej, czyli że nie wszystko wyglądało doskonale. W pewnym momencie popełniliśmy błąd, zagraliśmy zbyt dużo turniejów z rzędu, co odbiło się na wyniku choćby istotnej dla nas imprezy w Walencji. Podobnie jak w minionych latach słabiej zagraliśmy też w pierwszej połowie sezonu. Borykamy się z tym od dawna, czas najwyższy na poprawę.
Skąd się biorą te wahania?
- Myślę, że nie lubimy zbyt długich przerw. Gdy wypadamy z rytmu meczowego, zazwyczaj mamy kłopoty. Potem z turnieju na turniej jest lepiej, aż pod koniec roku łapiemy wysoką dyspozycję i gramy tak, jak oczekujemy. Może powinniśmy więcej trenować, rozgrywać więcej sparingów. Dużo o tym rozmawialiśmy, wnioski wyciągnęliśmy, zobaczymy, jak się to przełoży na rezultaty.
Czwarte miejsce odzwierciedla aktualną pozycję Panów w świecie?
- Chyba tak. Bryanowie mają nad nami przewagę doświadczenia, ogrania, zwycięstw i pod względem fizycznym. Wielokrotnie triumfowali w Wielkich Szlemach, to im szalenie pomaga. Nestor i Zimonjic podobnie. Przypomnę jednak, że jesteśmy najmłodszą parą w czołówce, nadal mamy sporo rezerw i liczę, że w niedalekiej przyszłości wykonany kolejny krok to przodu, i to znaczący. Przede wszystkim potrzebujemy sukcesu w Szlemie.
Zatrzymajmy się na chwilę przy Bryanach - czy to, że są bliźniakami, ma jakieś znaczenie?
- Ogromne. Debel to umiejętności i zgranie. Kiedy się ich obserwuje, można zobaczyć, że praktycznie w ogóle się nie kłócą. Mają to samo spojrzenie na życie i tenis, co odgrywa naprawdę niebagatelną rolę. Inne pary potrzebują dużo więcej czasu, by się zgrać i zrozumieć. Umiejętności są oczywiście fundamentem, ale to zgranie jest podstawą do wydobycia potencjału.
Czyli gdyby naprzeciw Panów stanęli Federer i Nadal, najlepsi tenisiści świata, poradziliby sobie Panowie z nimi bez większych problemów?
- (śmiech). Aż tak łatwo by nie było, a raczej spodziewam się, że musielibyśmy się wspiąć na absolutne wyżyny i wcale nie zagwarantowałoby to wyniku. Z Federerem graliśmy na olimpiadzie w Atenach, przegraliśmy. Z Nadalem rywalizowaliśmy do tej pory trzykrotnie, raz wygraliśmy. Być może obaj nie mają wytrenowanych pewnych schematów deblowych, ale mają perfekcyjne uderzenia, wyćwiczony wolej. Nadal jest niesamowicie szybki, po swoim serwisie błyskawicznie znajduje się przy siatce, co czyni go szalenie niebezpiecznym także w grze podwójnej.
Naszą "zmorą" byli jednak do tej pory Mahesh Bhupathi i Maks Mirny. Graliśmy z nimi czterokrotnie, za każdym razem przegrywając. Wyjątkowo nam nie leżeli i nie ukrywam, że ucieszyła mnie wiadomość o ich rozejściu. Sam im to powiedziałem po ostatniej porażce w półfinale ATP World Tour Finals. Sądzę, że w nowych konstelacjach nie powinni dla nas być już tak groźni.
Po czym można poznać klasowy debel?
- O zgraniu już mówiłem. Niezwykle istotne jest też rozumienie się poza kortem. Jeśli parę trapi jakiś konflikt, od razu przełoży się to na postawę na placu gry. Ważne jest unikanie schematów. Singiel się na nich opiera, debel nie. Dobra para powinna być nieobliczalna. Troszkę się chwaląc, z Marcinem pod tym względem jesteśmy mocni, potrafimy zagrać każdą piłkę w każdej sytuacji.
Wspomina Pan o roli atmosfery, tymczasem każda para przebywa ze sobą około dziesięciu miesięcy w roku - więcej niż z najbliższą rodziną. Jak ten czas przetrwać bezkonfliktowo?
- Trzeba się do tego przyzwyczaić, a przede wszystkim - rozmawiać. Gramy ze sobą już od wielu lat, przeżywaliśmy trudne chwile, ale te najcięższe mamy już za sobą. Każdy debel, no, może poza Bryanami, tworzą dwie indywidualności, dwa różne charaktery. Trzeba o tym pamiętać, a potencjalne zalążki konfliktów rozwiązywać za pomocą mądrego i spokojnego dialogu. Nie zawsze się udaje, niekiedy - zwłaszcza po przegranych meczach - z szatni dobiegają krzyki i wtedy można się domyśleć, co się dzieje. Najgorzej, jeśli człowiek przyczyn niepowodzenia zaczyna doszukiwać się tylko u partnera, wtedy wszystko się potęguje. Niespecjalnie ma szansę na zaistnienie para tworzona przez zawodników z bardzo wysokim ego. Mogę podać przykłady debli, nawet ze światowej czołówki, które po zwycięstwie w Wielkim Szlemie się rozpadły, bo każdy z tenisistów koniecznie chciał znaleźć się w centrum uwagi. Tymczasem najlepiej przyciągają się różne charaktery. Z Marcinem znamy się od 10. roku życia, wiemy dobrze, kiedy trzeba sobie zejść z drogi, kiedy jeden ma słabszy okres i drugi powinien wziąć na siebie ciężar gry. Po prostu uzupełniamy się nawzajem.
Czy debliści powinni być przyjaciółmi lub przynamniej dobrymi kolegami, czy też wystarczy, że są zawodowcami, na korcie robią swoje, a poza nim niespecjalnie się lubią?
- "Chemia" musi być. Jeśli znakomitą nawet parę tworzą tenisiści nieprzepadający za sobą, mogą wygrać jeden, drugi turniej, ale na dłuższą metę nie mają prawa zaistnieć. Na korcie prędzej czy później wyjdzie, co się dzieje poza nim. Stres, presja otoczenia albo nakładana przez nich samych zrobi swoje.
Co jeszcze są Panowie w stanie poprawić, by wykonać następny krok do przodu?
- Oj, sporo jest takich rzeczy, a to cieszy, gdyż pokazuje, że możemy być dużo mocniejsi. Mamy rezerwy w grze przy siatce. Niby ją poprawiliśmy, ale nie na tyle, by móc z czystym sumieniem powiedzieć, że jest w porządku. Mamy - w porównaniu z innymi parami - słaby procent pierwszego serwisu. To szalenie istotny czynnik, który wręcz musi sprawnie funkcjonować. Trzecią kwestią jest siła fizyczna. Nasi koledzy z czołowej dziesiątki są niezwykle mocnymi facetami, my musimy ciężko popracować, by ich dogonić. Na szczęście, jak wspomniałem, jesteśmy najmłodszą parą w elicie. Niby ja już skończyłem trzydziestkę, a Marcin się do niej zbliża, ale w deblu optimum osiąga się w wieku 32-33 lat. Mówiąc o rezerwach, nie sposób zapomnieć o Wielkim Szlemie. Jeśli chcemy się zbliżyć do Bryanów, musimy w nim wreszcie zwyciężyć.
W którym z turniejów dostrzega Pan największe szanse?
- Australian Open. Tam gramy najlepiej, nawierzchnia idealnie pasuje nam pod względem szybkości. W tym roku co prawda lepiej wypadliśmy w US Open i Roland Garros, gdzie dotarliśmy do ćwierćfinałów - a w Melbourne nieszczęśliwie odpadliśmy w drugiej rundzie - ale to nie zmienia faktu, że Australia najbardziej nam pasuje, i to pod każdym względem.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-12-21
Autor: jc