Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Czekałam na ten Debreczyn

Treść

Rozmowa z Aleksandrą Urbańczyk, pływaczką Trójki Łódź

W Debreczynie, podczas mistrzostw Europy, rozdano wiele medali, ale chyba nikt nie cieszył się z wywalczenia medalu tak bardzo jak Pani.
- Bo całe to zdarzenie odebrałam bardzo osobiście. Długo czekałam na taki start, sukces, który pozwoli mi uwierzyć w siebie i zyskać przekonanie, że to, co robię, nie idzie na marne. Na szczęście wszystko się ułożyło tak, jak chciałam, wymarzyłam. I cieszyłam się nie tyle nawet z medalu, który oczywiście był ważny, bo o czymś świadczył, ile z wyniku i postępu, którego dokonałam.

Trzy lata temu kibice usłyszeli o Pani po raz pierwszy, gdy z mistrzostw Europy w Wiedniu przywiozła Pani złoty i srebrny krążek. Co się od tego czasu zmieniło?
- Ja się zmieniłam, jestem trochę starsza, studiuję, zaliczyłam kilka ważnych imprez sportowych, zyskałam masę doświadczeń. Niestety - bywało i pod górkę, i to dość mocno, ale z każdej porażki coś wyciągałam, uczyłam się. Na pewno cały czas ciężko pracowałam, nie odpuszczałam, dawałam z siebie wszystko. I przyznam szczerze, że na ten Debreczyn czekałam. Zawody w Wiedniu były chyba najlepszymi w mojej karierze i choć później także nie brakowało sukcesów, tak spektakularnych nie odnosiłam. Teraz, dzięki Bogu, wreszcie mogłam zebrać owoce wszystkich poświęceń i wyrzeczeń i mam nadzieję, że lepsze dni przyjdą.

Gdzie tkwiła przyczyna tego, że nie szło, brakowało wyników na miarę możliwości?
- Nie znam jednej dobrej odpowiedzi. Po Wiedniu pojawiły się presja i oczekiwania, że skoro zdobyłam złoto, to już zawsze będzie tak pięknie. Starałam się, by było, ale być może wszystko to mnie lekko przerosło. Za bardzo chciałam, zamiast bawić się sportem i odnajdywać w nim radość i przyjemność. Gdy patrzę na ostatnie trzy lata, to - choć nie było spektakularnych wyników - nie brakowało w nich bardzo dobrych występów. Zrobiłam kilka życiówek, pobiłam rekord Polski, ale chyba cały czas za bardzo się spinałam. Nie potrafiłam podejść do swych startów na luzie i tak z dnia na dzień, z zawodów na zawody traciłam wiarę, że coś jeszcze zdołam osiągnąć. Miałam już nawet takie myśli, że ten Wiedeń mógł być tylko jednorazowym wybrykiem.

Teraz wreszcie zyskała Pani pozytywny impuls, bo nie tylko chodzi o ten medal, ale i całokształt startu w Debreczynie.
- I właśnie na to czekałam. Wreszcie udało mi się podejść do ważnych zawodów ze spokojną głową, bez emocji, z dobrym nastawieniem psychicznym, w pełni skoncentrowana. W pewnym momencie po prostu poczułam, że płynie mi się dobrze i jestem w stanie coś osiągnąć.

Kiedy równie dobrze jak na basenie krótkim zacznie pani pływać i na normalnym?
- Chciałam usłyszeć to pytanie i chciałabym, żeby tak się stało. Sama już nie wiem, może po prostu nie jest mi to pisane i nigdy nie popłynę tak samo jak na krótkim? Jeśli tak będzie, to być może powinnam się zastanowić nad tym, czy nie przygotowywać się tylko i wyłącznie na najważniejsze imprezy na basenie 25-metrowym z jednym konkretnym założeniem - by być na nich najlepsza. Ale to wszystko gdybanie, wciąż wierzę, że i na normalnym zdołałam osiągać podobne sukcesy.

Co jest - jeszcze dziś - barierą?
- Chyba chodzi o podejście techniczne, sam fakt, że na krótkim basenie jest o wiele więcej nawrotów, a ja się do nich mocno przykładam i mam wytrenowane na naprawdę wysokim poziomie. Lepiej też się na nim czuję psychicznie, gdzieś podświadomie wiem, że nic złego mnie na nim nie spotka. Z drugiej strony nie mogę powiedzieć, że normalnego basenu nie lubię. Przeciwnie. Spędzam na nim 300 dni zgrupowań w roku, trenuję, startuję, zatem lubić po prostu muszę. Oczywiście przede mną sporo pracy, by wszystko to zrównoważyć. Mam bardzo duże rezerwy w wytrzymałości, muszę poprawić technikę, pracować nad rozkładem tempa, słowem... nad wszystkim.

Będąc przy treningach, te 300 dni nie jest chyba łatwo znieść. Wyrzeczenie ogromne.
- Pewnie. Do tego wszyscy ubolewamy, że w Polsce jak nie było, tak nie ma basenów olimpijskich. Ludzie oczekują od nas wyników, medali, a tymczasem my nie mamy gdzie trenować. Basenu 50-metrowego nie ma nawet w Warszawie, co jest paradoksem. Ja w Łodzi ćwiczę na krótkim, czterotorowym, malutkim baseniku. Stąd się biorą nasze wyjazdy, stąd jest dużo trudniej, niż by mogło być.

Musicie mocno kochać ten sport, skoro wszystko to znosicie.
- Dziś pływanie pochłania 90 proc. naszego życia, wszystko jest mu podporządkowane. Większość z nas trenuje od dziecka, od najmłodszych lat. Ale coś za coś, nie moglibyśmy marzyć o sukcesach, gdyby nie te wszystkie poświęcenia. Poza tym sport pomógł kształtować nasze charaktery, poznaliśmy dzięki niemu wielu przyjaciół. Bilans zysków jest o wiele większy.

A wracając na chwilę do wspomnianych już barier - może pękną, gdy pojawi się spektakularny sukces?
- Może... Na razie jednak będę musiała na niego poczekać, nie jadę bowiem na mistrzostwa Europy do Eindhoven, szczyt formy szykuję na mistrzostwa Polski. Przed nimi nie będzie okazji do spektakularnych wyników.

Często myśli Pani o Pekinie?
- Nie. Owszem, igrzyska mam zakodowane w głowie, ale częściej myślę o kwalifikacjach. To jest priorytet. Dziś muszę zrobić wszystko, by na olimpiadę w ogóle pojechać, postawić na jedną kartę, trenować na 110 proc., nie marnować ani jednego dnia i całkowicie się temu poświęcić. To jedyna moja okazja, bo po mistrzostwach Polski nie będę miała szansy, by zdobyć paszport do Pekinu.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2007-12-20

Autor: wa