Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Czekając na wiatr w żagle

Treść

Rozmowa z Natalią Partyką, reprezentantką Polski w tenisie stołowym

Gratuluję mistrzostwa Europy osób niepełnosprawnych, ale nie mogę uciec od wrażenia, że ten tytuł był formalnością. Mam rację?
- Tak (śmiech). Sport bywa nieprzewidywalny, ale naprawdę musiałoby się wydarzyć mnóstwo złych rzeczy, abym w Chorwacji nie zdobyła złotego medalu. Na świecie są dwie Chinki, z którymi mogłabym mieć kłopoty, ale w Europie nie ma zawodniczki z umiejętnościami zbliżonymi do moich. Przyznam jednak, że ważniejsza od tytułu była dla mnie kwalifikacja na paraolimpiadę, którą zdobywał mistrz kontynentu. Już wiem, że do Londynu pojadę i będę chciała obronić tam złoto z Pekinu. Na tym jednak nie kończą się moje ambicje. Chciałabym, po raz drugi, wystąpić i na igrzyskach, i na paraolimpiadzie.

Jak blisko, albo daleko, jest dziś Pani?
- Raczej dalej niż bliżej, ale wszystko w moich rękach. W kwietniu zostaną rozegrane europejskie kwalifikacje, mam nadzieję, że w nich zagram. Awans wywalczy jedenaście najlepszych zawodniczek, tyle że chętnych będzie o wiele więcej. Konkurencja zapowiada się ogromna, trzeba będzie jednak zebrać się w sobie, opanować nerwy i jak najlepiej sprzedać umiejętności.

Tyle że te kwalifikacje europejskie i tak będą przypominać małe mistrzostwa Azji. W każdej reprezentacji znajdą się naturalizowane Chinki, Koreanki itd.
- No tak, ale nie mam na to żadnego wpływu. Mogę tylko próbować się pocieszać tym, że najlepsze "europejskie Azjatki" plasujące się wysoko na światowych listach, mają już zapewnioną kwalifikację do Londynu. Wśród nich jest m.in. nasza Li Qian.

Pamiętam, jak po pięknym zwycięstwie na paraolimpiadzie w Pekinie powiedziała Pani: "Nadszedł czas na sukcesy w sporcie zawodowym". I jak wygląda realizacja tego planu?
- Cóż, spektakularnego sukcesu nie odniosłam, ale nie mogę powiedzieć, że od tego czasu nic nie ugrałam. Byłam przecież wicemistrzynią Europy wraz z drużyną, a z Xu Jie zdobyłam brąz mistrzostw kontynentu w deblu. Brakuje mi jednak wyników indywidualnych i dobrze o tym wiem. Ale wciąż jestem młoda, mam 22 lata, cała kariera przede mną. Trzy lata, jakie upłynęły od igrzysk, przepracowałam dobrze, zdobyłam wyższe umiejętności i doświadczenie. Jestem lepszą zawodniczką, ale jak widać, nie na tyle, by pokonywać rywalki ze ścisłej czołówki. Obecnie plasuję się na setnym miejscu w światowym rankingu, zazwyczaj kręcę się w okolicach dziewięćdziesiątego. Chciałabym zrobić jakoś większy krok do przodu.

Krąży opinia, że ma Pani talent i spore możliwości, ale potrzebuje Pani przełamania, by uwierzyć w siebie. Być może jednego nawet zwycięstwa z rywalką dużo wyżej notowaną. Jest w tym źdźbło prawdy?
- Więcej niż źdźbło. Weźmy na przykład październikowe mistrzostwa Europy. W turnieju drużynowym rozegrałam mnóstwo spotkań z rywalkami lepszymi od siebie, znacznie wyżej klasyfikowanymi w rankingu, mających na koncie sporo sukcesów. Wszystkie były wyrównane, dramatyczne, ale wszystkie minimalnie przegrywałam, w setach do dziewięciu, lub na przewagi. Walczyłam, byłam blisko, jednak nie potrafiłam postawić kropki nad i. Podobnie było w przeszłości. Myślę, że gdyby choć raz mi się powiodło, złapałabym wiatr w żagle i mocniej uwierzyła w siebie.

Czego na razie brakuje, czemu tej kropki nad i Pani nie stawia?
- W tenisie stołowym o sukcesie decydują niuanse, często jedna dosłownie piłka. Przypomina szachy, wygrywa ten, kto pierwszy oszuka rywala, sprowokuje go do błędu. Dziś wychodzi na to, że tych błędów więcej popełniam ja. Tymczasem na chwilę dekoncentracji czy nonszalancji nie można sobie pozwolić nawet przy stanie 0:0. Jedna niedokładna, stracona piłka często bowiem mści się w końcówce, gdy przegrywa się seta do dziewięciu. Na pewno muszę jeszcze zebrać doświadczenia, podnieść umiejętności, by eliminować krok po kroku słabe strony.

W poszukiwaniu rezerw czy niuansów, wyjeżdżała Pani na obozy do Chin, gdzie tenis stołowy jest potęgą. Dużo dały Pani wspólne treningi?
- Oj tak. Byłam w Chinach kilka razy, zawsze w wakacje przez trzy tygodnie. Trenowaliśmy - razem z wyselekcjonowaną grupą najzdolniejszych tenisistek z Europy - z reprezentacją juniorek, czyli grupą 30-40 doskonałych zawodniczek grających szybkimi stylami. Raz miałam okazję pojechać na dodatkowy obóz, gdzie ćwiczyłam z pierwszą reprezentacją Chin. To było spore wyróżnienie, bo zajęcia tamtejszej kadry są zamknięte dla osób z zewnątrz, mało kto mógł je podejrzeć. Nam się udało. Pierwsze co wspominam, to pot, zmęczenie i monotonia. Przez trzy tygodnie wstawałyśmy o świcie, poranny trening trwał trzy, czasem trzy i pół godziny, potem był obiad i krótka drzemka, a na koniec kolejne długie zajęcia. I tak dzień w dzień, na maksymalnie wysokich obrotach. Najważniejsze, przynajmniej dla nas, Europejek, było zachowanie spokojnej i czystej głowy, tak by się nie poddać. Opłacało się jednak trochę pomęczyć.

Co zatem decyduje o fenomenie chińskich tenisistek - talent czy praca?
- Talent - na pewno. W Chinach tenis stołowy jest sportem narodowym, uprawiają go miliony osób. Z takiego morza zawodników łatwo wyłowić perełki, i dlatego w kadrze występują najlepsi z najlepszych. Dzieci zaczynają grać już w wieku czterech, pięciu lat i od razu są kształcone według pewnego wzorca, ze zwróceniem szczególnej uwagi na dobre nawyki. U nas zazwyczaj jest tak, że w klubach pracują pasjonaci, którzy - przy całym szacunku - coś tam o tenisie wiedzą, ale nie potrafią nauczyć prawidłowej techniki. A to podstawa. Potem, gdy taki dzieciak trafia dalej, trzeba eliminować nabyte wcześniej złe nawyki, korygować błędy, co zajmuje mnóstwo czasu, a nie idzie się naprzód.
Ośrodek, w którym trenowałyśmy w Chinach, był oddalony od najbliższego miasta o godzinę jazdy samochodem. Powstał w szczerym polu, otoczony wysokim murem. Nikt nie miał do niego wstępu. W środku panowała dyscyplina jak w koszarach. Zawodniczki nie mogły korzystać z telefonów komórkowych i komputerów, musiały koncentrować się tylko i wyłącznie na graniu. Coś takiego jak wyjście do kina czy na dyskotekę nawet nie wchodziło w grę. Świątek, piątek trenowały po osiem, dziewięć godzin bez mrugnięcia okiem. I to przynosiło i przynosi efekty, bo Chinki są najlepsze w świecie. Jakim kosztem? Nie mnie oceniać, Europejczyk takiego reżimu pewnie by nie zniósł, ale jak widać, tam takie podejście owocuje.

Nadal grywa Pani w turniejach dla niepełnosprawnych?
- Staram się, jak mogę. Zawodowy sportowiec cierpi na brak czasu, ale jeśli tylko jest ku temu okazja, grywam. Jestem związana z tym środowiskiem, mam wobec niego zobowiązania...

...i nadal mnóstwo osób dziękuje Pani za przekonanie ich, że nie ma w życiu rzeczy niemożliwych.
- Ja po prostu robię swoje. Od zawsze pracuję z maksymalnym zaangażowaniem, nie na pół gwizdka, bo to nie miałoby sensu. Wyznaję zasadę, że jeśli ktoś czegoś bardzo chce, to jest w stanie to osiągnąć, musi tylko wierzyć i dążyć do tego z determinacją. A co do podziękowań, miłych słów, które wciąż do mnie docierają - to coś wspaniałego. Cieszę się, gdy ktoś mówi, że za moim przykładem wziął się za siebie, pokonał bariery. Cieszę, jestem dumna i jeszcze bardziej zobowiązana i zmotywowana, by grać, rozwijać się i wygrywać.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Skrobisz

Nasz Dziennik Czwartek-Piątek, 10-11 listopada 2011, Nr 262 (4193)

Autor: au