Czego się nauczyłem dzięki mojemu spotkaniu z życiem benedyktyńskim
Treść
Pozwalam sobie poświęcić kilka stron temu wzrastaniu, ponieważ dzięki procesowi (wyjątkowo skromnemu) mojego osobistego rozwoju można dowiedzieć się o podstawowych zasadach duchowości benedyktyńskiej i jej (wyjątkowo skromnych) owocach.
W ciągu ostatnich osiemnastu lat, moje przeżywanie prób i błędów przebiegało stopniowo coraz bardziej pod wpływem „reguły dla początkujących” z pomocą coraz skromniejszej i mało obiecującej grupy mężczyzn, w większości starszych, próbujących żyć jako wspólnota zgodnie z tą regułą. Byli to mnisi skromnego, lecz pięknego opactwa St. Willibrorda w Doetinchem-Slangenburg w Niderlandach. Najpierw przyjeżdżałem regularnie jako gość, z czasem czułem się wśród nich coraz bardziej domownikiem, aż w pewnym momencie przyjąłem zaproszenie, żeby związać się z ich wspólnotą, pozostając człowiekiem świeckim, żeby zostać oblatem.
Pozwalam sobie poświęcić kilka stron temu wzrastaniu, ponieważ dzięki procesowi (wyjątkowo skromnemu) mojego osobistego rozwoju można dowiedzieć się o podstawowych zasadach duchowości benedyktyńskiej i jej (wyjątkowo skromnych) owocach.
Pierwszy raz odwiedziłem opactwo w zimie 1982 roku. Mój młodszy brat, który bywał tam częściej, a nawet myślał o wstąpieniu do klasztoru, poprosił mnie, abym mu towarzyszył w tych dorocznych odwiedzinach. Zacząłem właśnie nowe badania i mogłem tam pracować w spokoju. Spokój był prawdziwy. Pracowałem nad moim artykułem bez przerwy i raczej kierowany uprzejmością w stosunku do gospodarzy niż gorliwością religijną, sześć razy w ciągu dnia stałem wraz z nimi w niewielkim kościołku opactwa. Czułem się raczej nieswojo. Te nabożeństwa, które nazywano „godzinami”, wydawały mi się w większej części nieproduktywne, bez żadnego „efektu” jaki spotykałem w znanej mi liturgii: Eucharystii zwieńczonej rytem Komunii, chrztu, uroczystości zaślubin, pogrzebu czy konfirmacji.
Psalmy, antyfony, pieśni i hymny były śpiewane niewątpliwie według określonego systemu, który wydawał mi się bardziej skomplikowany niż nieodwarcalna teoria termodynamiki. Było czytanie, po którym następowała cisza irytująco długa (trwała niecałe pięć minut, ale to było za długie milczenie dla tak zajętego, niemającego czasu na odpoczynek faceta), modlitwa i śpiew aklamacji. Po czym w procesji opuszczaliśmy parami kościół. Przy zgaszonych świecach, nie było żadnego efektu, poza wyśpiewaniem chwały Boga. Tak jakby On tego potrzebował, myślałem bez szacunku i do tego niepoprawnie, bo jak przekonałem się później – potrzebne to było nam.
Podczas modlitwy psalmów w każdej godzinie czułem się wyjątkowo niezręcznie, kiedy na zakończenie każdego psalmu przy słowach „Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu …” należało nisko się skłonić. Odkryłem, że przychodzi mi to z trudem, a entuzjastyczne pokłony pozostałych gości, którzy niewątpliwie chcieli, abym zobaczył, jak dobrze znają miejsce i rytuał, wprawiały mnie w zakłopotanie. Teraz z kolei wprawia mnie w zakłopotanie myśl, że nowo przybyli goście mogą podobnie odbierać moje pokłony.
Jedyną godziną jaką lubiłem już od pierwszego dnia była modlitwa na zakończenie dnia czyli Kompleta, która zamykała dzień śpiewania, modlenia się, czytania, pisania, uczestniczenia w rekreacji, po niej następowała cisza nocna. Nabożeństwo to jest miłe i proste. Spokojny rachunek sumienia i wyznanie grzechów (których grzechów? – pytałem naiwnie), codziennie te same trzy psalmy, których teksty od początku przemawiały do mnie jasno (Psalm 4 i Psalm 91 o opiece Bożej oraz Psalm 134 – prośba o błogosławieństwo), kantyk Symeona („Teraz, o Panie, pozwól odejść słudze swemu w pokoju…”), krótka modlitwa i błogosławieństwo opata lub przeora oraz pokropienie wodą święconą. Potem gasną wszystkie światła z wyjątkiem małej lampki przed figurą Maryi wysoko we wnęce i następuje śpiew hymnu gregoriańskiego ku Jej czci. Ten ważny moment poruszył mnie od samego początku. Jaka dziwna scena: czternastu dorosłych mężczyzn, wszyscy wyciszeni, śpiewa w ciemności bardzo starą pieśń i wpatruje się w posąg. Robią to co wieczór, rok po roku. Co tu się dzieje? Byłem wzruszony i natychmiast straciłem pewność, że przybyłem tu tylko po to, aby pracować naukowo.
W pierwszym tygodniu nauczyłem się jeszcze trzech rzeczy. Stopniowo miałem coraz mniejszy problem z pokłonem przy „Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu…”; harmonizował ze słowami skierowanymi do Trójjedynego Boga. Duchowość benedyktyńska w pewnym sensie polega na tym, że uczymy się przyłączać do innych. Duchowość, która ukazuje nam przykłady do naśladowania. Mniejsze znaczenie ma tutaj „Kierownictwo duchowe”. Goście mogą rozmawiać z prefektem gości, jeśli tego chcą, ale prefekt gości nie narzuca się i nie rozpoczyna z własnej inicjatywy „rozmów duchowych”. Mistrz nowicjatu podczas rozmów z postulantami i nowicjuszami pokazuje im pewne aspekty duchowości benedyktyńskiej i podejścia do życia, ale większość wiedzy na ten temat gromadzą, po prostu włączając się w różne czynności i obserwując innych. Tak było z moim wykonywaniem pokłonów, które początkowo sprawiało mi trudności. Włączanie się stopniowe do zewnętrznych zwyczajów zakonnych może powoli zmieniać nastawienie wewnętrzne, a wtedy to, co zewnętrzne staje się łatwiejsze. Teraz, gdy czasami jadąc pociągiem, odmawiam psalmy, odruchowo mam ochotę na zakończenie wstać i skłonić się, na co ktoś mógłby zareagować wezwaniem obsługi pociągu.
Druga rzecz, której nauczyłem się, wtedy zupełnie powierzchownie, dotyczyła błogosławieństwa wynikającego z benedyktyńskiego zarządzania czasem. Wrócę jeszcze do tego. Rytm następujących po sobie modlitwy chórowej, pracy, posiłków i czasu na rekreację miał zbawienny wpływ na moje ogólne samopoczucie i zadziwiająco poprawił wydajność mojej osobistej pracy. Napisałem w opactwie więcej kartek na dzień, podczas ograniczonej według uznania liczby godzin pracy (cztery lub sześć), niż w domu w ciągu całego dnia poświęconego pracy. Nie tylko dlatego, że miałem mniej rozproszeń, ale dzięki „włączaniu się” w czynności wspomniane powyżej. Należało się w każdym razie podporządkować zegarowi regulującemu podział dnia – posłuszeństwo to może być wyraźnie wyzwalające. Zegar pokazuje, że za dziesięć minut zaczynają się modlitwy chórowe, a więc mnich (a często gość także) wyłącza kosiarkę, odkłada pióro, zamyka książkę i podąża z brewiarzem do klasztornego kościoła – lekcja sztuki odchodzenia. Zegar pokazuje, że czas kończyć rekreację, łapiesz więc za pióro i otwierasz książkę, uruchamiasz kosiarkę czy zaczynasz szorować podłogę – lekcja sztuki rozpoczynania. Dla kogoś spoza może się to wydać rodzajem wyczynu i czymś sztucznym. Jednak kiedy poddacie się temu rytmowi i nabędziecie doświadczenia zarówno w sztuce zaczynania (jak łatwo byśmy to odłożyli), jak i sztuce kończenia (bardzo ważne w niebezpiecznie przeciążonym zajęciami towarzystwie), to pracujecie bardziej efektywnie, a zarazem bardziej na luzie. Takie jest moje doświadczenie. Oczywiście jeśli nabierzemy zwyczaju, aby każdej części codziennego rozkładu zajęć nadać właściwą wagę: nie myśl naprzód o konspekcie do wykładu wtedy, kiedy szorujesz podłogę, czy nie zrzędź z powodu niewłaściwych uwag kolegów wypowiedzianych wcześniej.
Na początku musiałem przyzwyczaić się do faktu, że rekreacja jest też czymś ważnym w całym rytmie dnia. Ona też powinna być pielęgnowana. Podczas popołudniowego zmywania naczyń, na samym początku pobytu w klasztorze, oznajmiłem z zapałem: „A teraz, wracam do mojego artykułu na temat Arystotelesa!” „Pal sześć Arystotelesa” – powiedział twardo prefekt gości (mówił rzeczywiście poważnie) – „teraz jest rekreacja. Czy przejdziesz się ze mną?” Nieco poirytowany tym ślepym posłuszeństwem wobec monastycznego rozkładu dnia poszedłem za nim. Czterdzieści pięć minut później, kiedy zegar dał znak, usiadłem do biurka z wyraźnie odświeżonym umysłem.
Trzecią lekcją, jaką wyniosłem w pierwszym tygodniu, była może prosta, ale przynosząca efekty waga przywiązywana do troski o otaczające nas drobne przedmioty. Jeden z mnichów, ojciec Schretlen, ukochany spowiednik i powiernik wielu ludzi, w klasztorze miał funkcję zakrystiana. Powierzono mu troskę o kwiaty w kaplicy i w ogóle w klasztorze. Można go było spotkać przy różnych czynnościach związanych z tym zadaniem: usuwaniu kilku zwiędłych liści, zamiataniu opadłych suchych liści, układaniu bukietu, zmianie świec, wyrównywaniu krzeseł w rzędzie. Nie była to wcale obsesja ani oznaka niepohamowanej neurozy. Ojciec Schretlen po prostu zwracał w otaczającym go świecie uwagę na drobiazgi, które jej wymagały.
Ponieważ próbuję przestrzegać mojej (mocno zmienionej) wersji porządku dnia, jaki skopiowałem z opactwa, mój rozkład dnia uwzględnia też EOS, to znaczy „Efekt Ojca Schretlena”. Co oznacza, że staram się codziennie przynajmniej zastanowić się, jak mógłbym wziąć z niego przykład: w domu, w pracy i gdziekolwiek jestem. Przy wymianie żarówki, przy napełnianiu wodą kotła centralnego ogrzewania, przy wyłączeniu lampki do czytania, kiedy opuszczam przedział w pociągu. Wiem, że to o niczym nie świadczy, jednak wstyd mi w nocy, kiedy stwierdzę, że nie zaliczyłem mojego EOS.
Dorastanie do oblatury
Kilka takich lekcji przyjąłem właściwie podświadomie podczas moich pierwszych odwiedzin w opactwie. Postępowałem według nich i w efekcie stopniowo zacząłem nie tylko spokojniej pracować. Krok po kroku zmieniała się moja orientacja. Na pierwszym etapie zacząłem coraz bardziej interesować się życiem i duchowością benedyktyńską, bo zauważyłem, że to dla mnie dobre. Zacząłem czytać Regułę św. Benedykta, która na początku rozczarowała mnie bardzo, ale jej przydatność dla mojej orientacji życiowej, dzięki dobrym komentarzom, stawała się stopniowo coraz bardziej widoczna.
Z kolei nastąpiła niebezpieczna i bardzo niebenedyktyńska faza. Żyłem i pracowałem „w świecie”, a zacząłem intensywnie, namiętnie tęsknić za odwiedzinami w opactwie, gdzie szukałem ucieczki przed coraz liczniejszymi zajęciami i obowiązkami. Miał to być bezpieczny azyl, duchowy oddział intensywnej terapii, gdzie mógłbym być podłączony na kilka dni do kroplówki. Nachodziły mnie myśli, że gdybym znał życie benedyktyńskie wcześniej, nie ożeniłbym się i nie wybrałbym aktywnego życia publicznego. Nazwałem je „niebenedyktyńskimi”, ponieważ Benedykt jest daleki od „uciekania” od czegoś, czemu się poświęciłeś.
Dzięki starannej, ponownej lekturze Reguły i komentarzy do niej autorstwa Ester de Waal, Columba Cary-Elwes i Anselma Grüna, a zwłaszcza dzięki krótkim rozmowom i przypadkowym uwagom robionym przez mnichów i mojego brata, czy to w kuchni przy zmywaniu naczyń, czy w lesie należącym do opactwa, zmieniłem zdanie i przekonałem się, co duchowość benedyktyńska może wnieść w moje życie. Zmiana nastąpiła w dwóch kierunkach: zamiast „być zainteresowanym” stałem się „oddany” życiu benedyktyńskiemu; zamiast odczuwać, że „mi to służy” zostałem powołany, aby prowadzić życie zainspirowane myślą „mogłoby mi to służyć” nie w schronieniu klasztornym, ale w moim środowisku rodzinnym, w pracy i w życiu towarzyskim.
Ten mój dodatkowy, nieefektowny rozwój został dostrzeżony i wspólnota monastyczna zaprosiła mnie i jeszcze kilka osób (między innymi mojego brata) do przyłączenia się do nich jako ludzie świeccy, abyśmy zostali oblatami. Po roku nowicjatu złożyliśmy „przyrzeczenie oblackie” przy ołtarzu w kaplicy podczas celebracji Eucharystii a podpisane przez nas przyrzeczenia złożyliśmy na ręce tego, który stał się również naszym opatem.
Być oblatem oznacza po prostu nawrócić się i z odległości uczestniczyć w życiu wspólnoty, z którą jest się związanym. Dodatkowo oblaci i mnisi starają się służyć sobie nawzajem. Taki sposób zbliżenia do życia monastycznego ma trzy główne cechy (takie jak życie mnichów i zakonnic): modlitwa liturgiczna (oczywiście dla oblatów w zmodyfikowanej postaci), podejście benedyktyńskie do wszystkiego co robimy oraz codzienne czytanie (lectio divina) tekstów duchowych (w tym także Reguły). Codzienne życie oblata oparte jest na trzech ślubach monastycznych:
- stabilitas (oznacza: nie odchodź od tego, czemu się poświęciłeś i co absorbuje cię tu i teraz)
- conversatio morum (oznacza: nieustanne i codzienne poprawianie swojego podejścia do życia i jego stylu)
- obedientia (oznacza: sztukę uważnego słuchania i odpowiadania z serca swoim życiem).
Codziennym doświadczeniem tych, którzy związali się z życiem benedyktyńskim czy to jako mnisi, zakonnice czy oblaci, jest stwierdzenie, że tej duchowości nie można posiadać (tak, jak pierwszego, drugiego czy nawet dziesiątego stopnia wtajemniczenia w Niebiańskiej Przepowiedni), ale że roztacza ona wiele perspektyw, nad osiągnięciem których powinno się pracować każdego dnia.
Na tle szarej codzienności te perspektywy i podejście do życia może nas inspirować i przynosić owoce w środowisku nie tylko klasztornym, ale w rodzinie, w pracy, w życiu towarzyskim czy w szkole. Również w tych środowiskach potrzebne jest zorganizowanie poprawy krok po kroku, uważne słuchanie czego ludzie i sytuacje wymagają od ciebie i odpowiedź na to, a nie uciekanie od czegoś, czemu się poświęciłeś. Zamiast spektakularnych dogłębnych zmian czy rewolucji, które są dziełem duchowych gigantów i supermenów.
Fragment książki Reguła św. Benedykta dla początkujących. Duchowość w życiu codziennym
Wil Derkse, oblat benedyktyński opactwa św. Willibrorda w Doetinchem w Holandii, jest dyrektorem i profesorem Fundacji Radboud Uniwersytetu Eindhoven. Był członkiem zarządu European Society for the Study of Science and Theology (ESSSAT), którego konferencje odbywają się co dwa lata. W 1996 roku konferencja miała miejsce w Krakowie i przy tej okazji Wil Derkse odwiedził nasze miasto. Jest zaprzyjaźniony z księdzem profesorem Michałem Hellerem, laureatem nagrody Tempeltona.
Żródło: cspb.pl, 16 października 2020
Autor: mj