Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Czego boi się Platforma

Treść

W przyszłorocznym budżecie państwa ma być więcej pieniędzy na podwyżki dla nauczycieli, a deficyt powinien zostać obniżony w stosunku do przewidywanego w projekcie ustawy budżetowej. Podczas sobotniej debaty nad budżetem nie padł wniosek o odrzucenie projektu, a wszystkie kluby zgodnie opowiedziały się za dalszą pracą nad planem wydatków i dochodów państwa.



Przedstawiony w sobotę przez rząd Donalda Tuska projekt w całości został przygotowany przez ekipę Jarosława Kaczyńskiego. - Projekt wygląda dramatycznie źle - mówił przemawiający w imieniu Platformy Obywatelskiej przewodniczący sejmowej Komisji Finansów Publicznych Zbigniew Chlebowski. Kto by się jednak spodziewał, że w wyniku tak jednoznacznej oceny Platforma Obywatelska rzuci się Ojczyźnie na ratunek, bardzo by się mylił. Rząd nie ma bowiem zamiaru radykalnie zmieniać tego "dramatycznie złego" budżetu, poza wprowadzeniem stosunkowo niewielkich zmian, jakie przy corocznych pracach sejmowych nad budżetem zwykle są dokonywane. Zbigniew Chlebowski argumentował to brakiem czasu.
Pośpiech ten ma wynikać z czteromiesięcznego terminu, który parlament ma na dostarczenie uchwalonego budżetu do podpisu prezydenta. Rząd Jarosława Kaczyńskiego złożył projekt 27 września, co oznaczałoby, że termin mija 27 stycznia przyszłego roku. O ponownym skierowaniu do Sejmu tego samego projektu nowy rząd zdecydował na posiedzeniu w dniu swojego zaprzysiężenia. Niedotrzymanie terminu daje prezydentowi prawo - ale nie obowiązek - zdecydowania o skróceniu kadencji Sejmu.
O tym, że termin liczy się od dnia złożenia projektu, po raz pierwszy przekonywał podczas poprzednich prac nad budżetem prezydent Lech Kaczyński, podpierając się zamówionymi ekspertyzami. Pojawiały się również odmienne opinie, które wcale nie były odosobnione, iż terminu nie liczy się od pierwszego złożenia w Sejmie projektu budżetu. Wtedy jednak ewentualne rozwiązanie Sejmu miało być straszakiem dla Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony, które przedłużały prace nad budżetem, domagając się przeznaczenia dodatkowych środków na firmowane przez siebie przedsięwzięcia czy wsparcie dziedzin lub wyborców, na których reprezentantów się kreowały.
Tym razem jednak sytuacja jest inna. Prezydent przez swoich przedstawicieli zapewnia, że z powodu przekroczenia terminu prac nad budżetem kadencji wcale skracać nie zamierza. Ponadto decydując o rozwiązaniu Sejmu po trzech miesiącach od wyborów, kiedy nowy rząd nie dałby się jeszcze poznać Polakom ani jako zbawienny dla kraju, ani jako szkodliwy, prezydent ryzykowałby jedynie złością wyborców skierowaną przeciwko środowisku politycznemu, z którego wywodzi się głowa państwa.

PO zgodna (wyjątkowo) z prezydentem
Tym bardziej dziwi, dlaczego posłowie PO od samego początku zgodzili się z poglądem prezydenta na sposób liczenia czasu pozostałego do końca prac budżetowych, choć tak skorzy do przyjmowania innych opinii głowy państwa, np. poważnych uwag w sprawie proponowanej przez PO obsady niektórych ministerstw, zdecydowanie nie byli. - To nie eksperci będą podejmowali ewentualną decyzję o skróceniu kadencji parlamentu, a prezydent - wyjaśniał w Sejmie Jakub Szulc (PO). Posłanka PO Krystyna Skowrońska zapewniała z trybuny sejmowej, że budżet zawsze można w trakcie roku znowelizować.
Nasuwają się jednak również inne odpowiedzi: albo budżet przygotowany przez rząd Jarosława Kaczyńskiego jest na tyle dobry w obecnych warunkach, że nie wymaga znaczących korekt - czego Platformie przecież przyznać nie wypada, lub PO nie jest przygotowane do objęcia władzy i z premedytacją pozbawia się całego roku w trakcie 4-letniej kadencji rządzenia z budżetem, który temu ugrupowaniu odpowiadałby jak najbardziej. A może i jedno, i drugie. Zawsze będzie można powiedzieć: "rządziliśmy przy budżecie PiS i dlatego po pierwszym roku o obiecanym cudzie ani widu, ani słychu".

Platforma szuka
Faktem jest, że w roku wyborów projekt budżetu zawsze jest tym przygotowanym jeszcze przez poprzednią ekipę, a nowy rząd może jedynie wprowadzić mniejsze lub większe poprawki. Jeżeli jednak nowa ekipa wyraźnie wysyła sygnał, że przygotowany przez poprzedników budżet jest kompletnie do niczego, to poczucie odpowiedzialności powinno sprawić, iż powinna być już gotowa rządowa autopoprawka do budżetu czy cała masa poprawek, które sprawiłyby, żeby ten budżet nie był "zły". Tego ze strony ugrupowania tak krytykującego projekt budżetu jednak zabrakło.
Zamiast konkretnych propozycji, które pokazałyby dobre przygotowanie do rządzenia, z ust polityków PO usłyszeliśmy garść ogólników, że "trzeba znaleźć" 2-3 miliardy złotych na podwyżki dla nauczycieli - premier Donald Tusk zapowiedział, że w przyszłym roku pensje nauczycieli powinny wzrosnać o 10 proc. i że znajdą się oszczędności, aby zredukować deficyt budżetowy.
Platformę Obywatelską wyręczyć chce w pewnym sensie LiD. Przemawiająca w imieniu tego klubu Anita Błochowiak wezwała rząd do zgłoszenia autopoprawki do projektu, gdyż jej zdaniem w tym kształcie jest on nie do przyjęcia. W przypadku braku znaczących zmian zapowiedziała, iż LiD zagłosuje ostatecznie przeciw budżetowi.
Projekt chwaliła Aleksandra Natalli-Świat (PiS). Uwzględnione w budżecie przez rząd PiS obniżenie składki rentowej oznacza według niej wzrost wynagrodzeń netto dla 14 mln podatników.
Minister finansów Jacek Rostowski zapowiedział, że rząd ma sześć priorytetów w polityce budżetowej. Są nimi: ograniczenie długu publicznego, uproszczenie systemu podatkowego, zwiększenie środków na edukację, budowę dróg, przyspieszenie prywatyzacji oraz przygotowanie do wprowadzenia euro.
Projekt zakłada, że przyszłoroczne dochody budżetowe wyniosą 281,8 mld zł, a wydatki - 310,4 mld zł, przy deficycie 28,6 mld złotych. Deficyt mógłby zostać zredukowany do ok. 27 miliardów.
W budżecie przewidziano m.in. 5,5-procentowy wzrost PKB, 2,3-procentową inflację, 2-procentowy wzrost zatrudnienia i 3,6-procentowy wzrost wynagrodzeń.
Artur Kowalski
"Nasz Dziennik" 2007-11-26

Autor: wa