Coś optymistycznego
Treść
Obawialiśmy się tego meczu, bo ostatnimi czasy w naszej kadrze nie działo się najlepiej. Atmosfera nie była dobra, brakowało wyników, pojawiła się plaga kontuzji i chorób. Na szczęście w tych trudnych momentach piłkarze nie zwątpili. Nie przestali wierzyć, że może być dobrze. Za to im chwała. Co z tego, że w sobotni wieczór wcale nie zaprezentowali się najlepiej? Nic. Ważne, że zgarnęli niezwykle istotne trzy punkty. Że wciąż są w grze. Że trzeba się z nimi liczyć.
Tak, to wcale nie był najlepszy występ reprezentacji Pawła Janasa. Ba, był przeciętny. Gra momentami się nie kleiła, brakowało lidera z prawdziwego zdarzenia, kilka poważnych kiksów przytrafiło się defensorom. A mimo to Polacy wygrali w Wiedniu 3:1. Takie zwycięstwa cieszą. Gdy nie idzie, gdy jest ciężko. Wtedy często rodzi się prawdziwy zespół. Oby teraz było podobnie.
Nasi zawodnicy są już w Cardiff, gdzie jutro zmierzą się z Walijczykami. W kolejnym ważnym meczu, który może mieć ogromne znaczenie w końcowej klasyfikacji "polskiej" grupy eliminacyjnej. Nastroje są znakomite, choć gracze odczuwają trudy potyczki z Austriakami. Twardej, ostrej, męskiej. Z zespołem trenuje Arkadiusz Radomski, który w sobotę ujrzał czerwoną kartkę i jutro na boisko na pewno nie wybiegnie. Mimo to Janas uznał, że jego przyjazd do Cardiff jest konieczny, by lepiej zintegrował się z drużyną. Do Doniecka powrócił natomiast gracz tamtejszego Szachtara, Mariusz Lewandowski, który doznał urazu pachwiny. Zdaniem złośliwych, to wzmocnienie naszej ekipy.
Janas ma jednak niezłego zastępcę. Radosław Kałużny, którego powołanie spotkało się z dużą krytyką, w sobotę spisał się... na pewno lepiej niż Lewandowski we wszystkich dotychczasowych przygodach z kadrą. Owszem, pomocnik Bayeru Leverkusen grał przeciętnie, pod koniec brakowało mu sił, ale strzelił ważną bramkę i potwierdził, że jeszcze może być tej drużynie potrzebny. Oby tylko udało mu się znaleźć miejsce w pierwszym składzie Bayeru, co na razie jest sztuką ponad jego siły. Wiadomo, chcąc odgrywać jakąś rolę w reprezentacji, trzeba regularnie grać.
Odkryciem sobotniego pojedynku z Austrią był jednak Tomasz Frankowski. Napastnik Wisły Kraków powrócił do kadry po prawie czterech latach. Przez ten czas miewał lepsze i gorsze dni. W pewnym momencie wydawało się, że ciężka kontuzja i długa przerwa w grze mogą odcisnąć mocne piętno na jego karierze. Przestał na niego stawiać Henryk Kasperczak w klubie, mówiło się o zmianie pracodawcy. "Franek" ma jednak charakter. Nie poddał się, walczył. W trudnym momencie, gdy Wiśle się nie wiodło, praktycznie w pojedynkę zapewnił krakowskiej drużynie tytuł mistrza Polski. Strzelił najważniejsze bramki ubiegłego sezonu, rozstrzygające o losach najistotniejszych spotkań. Kasperczak (chcąc nie chcąc) znów wystawiał go w wyjściowej jedenastce, a zawodnik odwdzięczał się w kapitalny sposób.
Ale chyba mało kto się spodziewał, że w tym roku 30-letni Frankowski, dwukrotny król strzelców polskiej ligi, osiągnie życiową formę. Że będzie strzelał bramki jak na zawołanie, jak zawsze czarował techniką, niezwykłym kunsztem, podbramkową intuicją. Przez długi czas zauważali to wszyscy, oprócz... Janasa. Selekcjoner mówił, że filigranowy napastnik nie pasuje do stylu gry kadry, omijał go przy powołaniach. Wreszcie jednak musiał się ugiąć.
Kontuzje wyeliminowały Emmanuela Olisadebe, Andrzeja Niedzielana i Pawła Kryszałowicza. Janas sięgnął więc po "Franka", ale nie gwarantował mu miejsca w podstawowym składzie. Słusznie, bo etatu nikt mieć nie powinien.
Przeciw Austrii w pierwszym składzie wyszedł na boisko Grzegorz Rasiak. Jeden z ulubieńców selekcjonera. Zagrał jak zawsze - beznadziejnie słabo. Nawet Janas nie wytrzymał i na ostatnie 25 min wprowadził na boisko Frankowskiego. A ten w swoim stylu został... bohaterem meczu. Najpierw wywalczył rzut wolny, po którym Jacek Krzynówek zdobył drugiego gola, a w końcówce kapitalnym uderzeniem ustalił wynik na 3:1. - Spełniłem swoje zadanie - powiedział po spotkaniu, skromny jak zwykle. Od razu dodał, że bohaterem wcale się nie czuje.
Nie można zapominać również o Jerzym Dudku. Bramkarz Liverpoolu długo czekał na "swój" mecz w kadrze. Owszem, często bronił dobrze, ale nigdy rewelacyjnie. Nigdy nie był bohaterem. Do soboty. W Wiedniu spisał się wreszcie kapitalnie. Bronił pewnie, z dużym wyczuciem, refleksem, ratując drużynę przed utratą bramek i... punktów. Tak trzymać.
Jutro przed naszą drużyną kolejny ważny egzamin. Oby go zaliczyła.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 12-10-2004
Autor: Ku8a