CO2 nas zaboli
Treść
Z dr. Cezarym Mechem, doradcą prezesa Narodowego Banku Polskiego Sławomira Skrzypka, rozmawia Małgorzata Goss Prezes NBP Sławomir Skrzypek wyraził ostatnio zaniepokojenie tempem aprecjacji złotego. Według niego, "tempo umacniania się złotego musi budzić niepokój, czy gospodarka w pełni przystosuje się do nowych warunków". Obawy te potwierdzają wskaźniki wyprzedzające koniunktury, które mówią o wyhamowaniu polskiego eksportu i gospodarki. Jak Pan to skomentuje? - W maju ukazał się głośny 165-stronicowy "Raport o Wzroście", w którym komisja pod przewodnictwem laureata Nagrody Nobla prof. Michaela Spence'a - wykładowcy Uniwersytetu Stanforda - zakwestionowała wnioski tak zwanego Konsensusu Waszyngtońskiego z lat 90. dotyczące wzrostu gospodarczego. W "Raporcie o Wzroście" szczególnie inspirująca jest lista rozwiązań, których - zdaniem jego autorów - decydenci gospodarczy powinni unikać, aby utrzymać wysoki poziom rozwoju. Wśród zawartych w raporcie kluczowych przestróg jest zalecenie, by nie pozwalać, żeby "kurs walutowy rósł za bardzo i zbyt szybko" (sic!). Innym znamiennym zaleceniem jest unikanie ograniczania deficytu fiskalnego poprzez cięcie wydatków na infrastrukturę. Porównajmy to z tym, co się dzieje na naszym podwórku. Wzrost wartości złotego w ostatnim roku był rekordowy w porównaniu z innymi krajami. W relacji do euro wyniósł ponad 13 procent. To oznacza, że o tyle procent mniej uzyskują w transakcji eksporterzy, a więc ta grupa przedsiębiorców, która zatrudnia polskich pracowników i generuje popyt w kraju, natomiast importerzy uzyskują o tyle procent więcej. Wskaźnik rentowności brutto sektora przedsiębiorstw, a więc średni zysk, wynosi w ujęciu rocznym poniżej 6 procent. Z tego wynika, że eksporterzy osiągający tę przeciętną rentowność w ciągu ostatniego roku już dwa razy zbankrutowaliby, gdyby utrzymywali produkcję w kraju na eksport w oparciu o krajowe surowce i produkty. Paradoksalnie lepiej mają się ci producenci, którzy eksportują to, co wcześniej zaimportowali. Dlatego proces aprecjacji złotego jest tak niepokojący. Przedsiębiorcom opłaca się importować, i to zarówno gotowe produkty, jak i składniki do krajowej produkcji, a także zaciągać kredyty (w walutach obcych) za granicą. A jeszcze niedawno, na początku 2006 r., gdy po wyborach 2005 r. doszło do zmiany polityki gospodarczej i obniżenia stóp procentowych, nagle okazało się, że w Polsce nastąpił gospodarczy boom. Pamiętam, jak rząd Marcinkiewicza wywierał presję, pokazując niemal codziennie opinii publicznej, że stopy są utrzymywane na zbyt wysokim poziomie. I Rada Polityki Pieniężnej "zmiękła", mimo oporu ówczesnego prezesa NBP Leszka Balcerowicza. Był Pan wtedy wiceministrem finansów przy boku pani minister Teresy Lubińskiej. Czy teraz też moglibyśmy prowadzić taką politykę? - Niski koszt kapitału i duża zyskowność wpłynęły na wzrost opłacalności poszerzania w kraju bazy produkcyjnej. Dynamicznie rosły procesy inwestycyjne, a to z kolei generowało wzrost zatrudnienia. Jeśli przypomnimy sobie, jak wtedy przedsiębiorstwa zaczęły się rozwijać, to nie sposób nie porównać tego z okresem 2000-2005. Charakterystyczna dla gospodarki tego okresu była stagnacja pod względem poziomu kredytowania przedsiębiorstw. Nie było wzrostu. Pod koniec 2001 r. należności kredytowe ze strony przedsiębiorstw wynosiły niewiele powyżej 121 mld zł, a pod koniec 2005 r. niecałe 123 mld złotych. To był zastój. I nagle, od końca 2005 r. nastąpił radykalny wzrost ekspansji kredytowej, która skoczyła aż o 50 procent. W ciągu kolejnych dwóch lat należności kredytowe instytucji finansowych od przedsiębiorstw wzrosły do ponad 173 mld złotych. To oznaczało realny rozwój bazy produkcyjnej. Takiego okresu ekspansji nie było w Polsce od lat. Często cytowane przez Pana operacje spekulacyjne typu "carry trade" powodują wzrost wartości złotego, ponieważ kapitał finansowy w pogoni za zyskiem napływa tam, gdzie jest relatywnie wyższe oprocentowanie, napływ tego kapitału generuje wzmożone zapotrzebowanie na daną walutę, a to z kolei powoduje wzrost jej kursu, czyli aprecjację. Czy powoduje to jeszcze inne zagrożenia? - Najlepiej odpowiedzieć na to pytanie, posługując się konkretnym dobrze znanym przypadkiem - Islandii. Islandia jest tym krajem, w którym w ostatnich latach był utrzymywany bardzo duży dysparytet stóp procentowych (czyli różnica w relacji do stóp procentowych w strefie euro i Stanach Zjednoczonych). Stopy procentowe w Islandii były znacznie wyższe niż w strefie euro i USA, gdyż wynosiły 13,5 proc., a z drugiej strony - w rezultacie operacji "carry trade" - nasilały się procesy aprecjacji korony islandzkiej. W ostatnim czasie fundusze jednak wycofały się z Islandii, w efekcie nastąpiło załamanie wartości korony islandzkiej o jedną trzecią i nasilenie procesów inflacyjnych, które poprzednio skutecznie hamowano importem tanich towarów. Inflacja w Islandii wzrosła do poziomu najwyższego od dwudziestu lat. Sytuacja była na tyle poważna, że dla ratowania tamtejszego systemu finansowego trzy nordyckie banki centralne musiały się "złożyć" na fundusz pomocowy w wysokości 1,5 mld euro, by pomóc małej Islandii, która ma zaledwie 300 tysięcy obywateli. Podobnie na temat kryzysu roku 1997 wypowiada się Alan Greenspan w swojej książce "The Age of Turbulence", pisząc, że "rozrost" "inwestycji typu 'carry trade' (...) wywołał kryzys", gdyż "zapożyczano się w amerykańskiej walucie, by w ten sposób finansować pożyczki o wyższej stopie kredytobiorcom z Azji Wschodniej". VAT - stracona okazja Islandia jest więc przykładem tego, jak duszenie inflacji przy pomocy wysokich stóp doprowadziło paradoksalnie do wzrostu tejże inflacji. Przed dążeniem do wypełnienia kryteriów konwergencji [związanych z wejściem do strefy euro - przyp. red.] nawet za cenę ryzyka opodatkowania się funduszom spekulacyjnych ostrzegał Pan już przed ponad rokiem. Niestety, polityka pieniężna, po krótkiej przerwie w 2006 r., znów podąża niebezpieczną ścieżką. Przed laty jako pierwszy zwrócił Pan uwagę na negatywne skutki odwrócenia piramidy pokoleń. Dzisiaj temat ten przebija się nawet na czołówki gazet. Ostatnio media podniosły alarm, że wychowanie dziecka w Polsce kosztuje zbyt dużo. Czy ma Pan satysfakcję? - To dobrze, że opinia publiczna jest informowana o skutkach złej sytuacji demograficznej - zagrożeniu wypłat emerytalnych i ubezpieczeń zdrowotnych. Potrzebna jest jednak nie dyskusja, nawet na pierwszych stronach gazet, ale konkretne działania, które powinny być podjęte w obliczu nadciągającej katastrofy demograficznej. To smutne, że jedynym odczuwalnym działaniem na rzecz polityki prorodzinnej okazała się inicjatywa posłów skupionych wokół marszałka Marka Jurka silnie wsparta przez "Nasz Dziennik", mająca na celu uczynienie z ulgi podatkowej odczuwalnego instrumentu wsparcia sytuacji finansowej rodzin wielodzietnych. To, na co położono nacisk w obecnej kampanii medialnej, to sprawa wysokości VAT na produkty dla dzieci. Opinia publiczna dowiaduje się, że kończy się wkrótce okres przejściowy niższego VAT na artykuły dla dzieci i - zgodnie z unijnym prawem - musimy w Polsce wprowadzić stawkę podstawową podatku, która wynosi u nas 22 procent. A więc - będzie drogo. Stąd apele do rządu, aby coś z tym zrobił. Ale proszę zauważyć, że efektywnie zrealizować powyższe postulaty można było dwa lata temu, bo wtedy istniały realne możliwości, lecz niestety nie było wtedy wsparcia dla tej inicjatywy ze strony mediów i opinii publicznej. Dlaczego wtedy było można, a teraz nie? - W tamtym okresie, pod koniec 2005 r., Unia Europejska była kierowana przez prezydencję brytyjską. Brytyjczycy zachowali sobie bardzo dużą ilość różnych obniżek i ulg podatkowych i mają je traktatowo zagwarantowane. U nas w tym czasie główny nurt debaty stanowił... podatek liniowy (notabene ten temat powraca do dziś). To jest zresztą charakterystyczne - inne kraje zabiegają o możliwość utrzymania ulg na różne preferencje gospodarcze i społeczne, a my lansujemy podatek liniowy. Niekompetencja zazwyczaj skłania decydenta do upraszczania systemu, którego z racji swej niekompetencji nie rozumie. - Pod koniec 2005 r. kończyły się ulgi innych krajów europejskich dotyczące VAT na produkcję o dużej pracochłonności. Za czasów minister Lubińskiej udało się uzgodnić z innymi krajami, że pozostaną ulgi w innych krajach na niezmienionym poziomie, a Polska będzie miała przedłużony okres działania ulg podatkowych, w tym niższy VAT na artykuły dla dzieci. Przyjęcie uzgodnień miało nastąpić pod koniec 2006 roku. Niestety na początku 2006 r., po odejściu minister Teresy Lubińskiej z rządu, Polska - w sposób bardzo przykry dla naszego prestiżu - zmuszona została do wycofania swojego zastrzeżenia. Nowe propozycje prezydencji austriackiej przedstawiały propozycję ulg, ale tylko dla krajów starej Unii... Wydawało się, że sytuacja negocjacyjna była dla nas wyjątkowo dogodna, bo kraje starej UE przez niewprowadzenie wyższego VAT już od początku roku łamały prawo unijne, a w sprawach podatkowych Polska miała prawo weta. Tymczasem uchwalono zgodę na ich ulgi, nie przyjmując polskiego weta do wiadomości. Nam natomiast dano czas na jego wycofanie i Polska je wycofała. Prasa atakowała wówczas rząd, informując społeczeństwo, że "jako jedyni jesteśmy przeciwko Europie". W rezultacie - stare kraje utrzymały ulgi na gastronomię w krajach turystycznych, na reperację rowerów itd., a sobie nie załatwiliśmy nic. Trudno więc liczyć, że uda się nam uzyskać od naszych partnerów te koncesje teraz - w sytuacji braku karty przetargowej. Węgiel popłynie w baryłkach Wydaje się, że od tamtego czasu w negocjacjach z UE jesteśmy w defensywie, o czym świadczy przyjęcie traktatu reformującego, który marginalizuje znaczenie naszego kraju i przeciw któremu Pan protestował. - Dobrze to widać na przykładzie naszego największego bogactwa naturalnego, jakie posiadamy - węgla kamiennego. Świat pogrąża się w kryzysie energetycznym. Ceny ropy biją kolejne rekordy, to zaś przekłada się na wyhamowanie wzrostu gospodarczego i inflację. W Polsce mamy największe zasoby węgla kamiennego w Europie. Nawet Alan Greenspan głosi, że "węgiel prawdopodobnie pozostanie głównym wyjściem awaryjnym w energetycznej przyszłości Stanów Zjednoczonych". A my w tym momencie godzimy się na drastyczne cięcia emisji CO2. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że naszych zasobów węgla nie będziemy mogli w kraju wykorzystać. Czy już się zgodziliśmy na limit? - W ramach Drugiego Pakietu Klimatycznego obecny system kwot emisji CO2 miałby być zastąpiony obowiązkiem wykupywania każdej emisji dwutlenku węgla. Pakiet zakłada zmniejszenie energochłonności o 20 proc., wzrost energii odnawialnej średnio o 20 proc., a dla Polski o 15 proc., zmniejszenie emisji dwutlenku węgla o 20 proc. oraz wzrost udziału biopaliw w bilansie energetycznym Polski o 10 procent. Został on wstępnie zaakceptowany na szczytach unijnych w marcu 2007 i 2008 roku. Wprawdzie Polska obecnie wystąpiła do Komisji Europejskiej o złagodzenie zasad handlu uprawnieniami do emisji CO2, ale na negocjacje zostało tylko pół roku, i to w trudnym okresie prezydencji francuskiej. Jesteśmy więc w takiej sytuacji: wiadomo, że światowa podaż ropy naftowej będzie spadała, ponieważ w ostatnich latach nie udało się odkryć żadnych dużych dostępnych złóż... Przecież Brazylia ogłosiła odkrycie ogromnych zasobów pod dnem oceanu. - Nie ma odpowiednich technologii, aby je eksploatować. Guy Caruso, szef EIA - Energy Information Administration, przyznał publicznie, że nie jesteśmy w stanie wydobywać ropy z dna oceanu z poziomu poniżej 12 tys. stóp pod wodą (tj. kilku tysięcy metrów). Od lat 70. nie znaleziono żadnego złoża ropy o wydajności powyżej 1 mln baryłek dziennie. Stąd przewidywania co do podaży ropy są malejące. Na to nakłada się sytuacja przemysłu naftowego i rafinerii. Jeśli koncerny naftowe przewidują, że w przyszłości spadnie produkcja - to nie rozbudowują rafinerii. Symptomatyczna jest w tym względzie sytuacja w Stanach Zjednoczonych, gdzie od lat 70. nie zbudowano ani jednej nowej rafinerii. To sprawia, że wszelkie nadzwyczajne zdarzenia typu huragan Catrina, napad partyzantów czy też atak terrorystyczny, które dezorganizują rafinerie, od razu powodują wzrost ceny ropy. Dawniej utrzymywano stale 10 mln baryłek dziennie rezerwy. Teraz tych rezerw już nie ma. Warto także pamiętać o tym, że są dwa rodzaje ropy - ropa lekka i ciężka, służąca do ogrzewania, której największe złoża posiada Iran. Oczywiście można ropę ciężką przerobić na benzynę, ale - z racji oczekiwania problemów z podażą - przemysł nie inwestuje na tym polu, bo boi się, że zostanie z dużymi rezerwami mocy. Iran zaś opóźnia sprzedaż ropy, bo nie chce się zgodzić na duże dyskonto między ropą ciężką a lekką. W rezultacie ceny ropy zachowują się nerwowo. Ograniczenie subsydiów ze strony Indonezji, a ostatnio - Indii, nie doprowadzi do znacznego ograniczenia popytu na ropę. Gdyby tylko Chiny i Indie osiągnęły poziom zapotrzebowania na ropę porównywalny z tym w USA, to albo wydobycie ropy musiałoby się zwiększyć dwukrotnie, albo - przy obecnym poziomie wydobycia - reszta świata musiałaby zrezygnować z jej konsumpcji w ogóle. Ostatnio ukazały się informacje o tym, że to spekulacje giełdowe napędzają cenę ropy na świecie... - Pamiętajmy, że ten sam mechanizm, który opisaliśmy w operacjach "carry trade" na walucie, rządzi także kontraktami na dostawy ropy naftowej. Wiarygodne wypowiedzi osób kształtujących politykę monetarną, popierających politykę wyższych stóp procentowych w połączeniu z akceptacją wzrostu wartości waluty (tłumaczonego jako forma konwergencji realnej, tj. dostosowania poziomu cen krajowych do poziomu cen w rozwiniętych krajach UE), są takim samym sygnałem dla inwestorów, jakim byłoby umawianie się z nimi, że w przyszłości kupi się od nich ropę po znacznie wyższej cenie. Tacy inwestorzy zaciągnęliby pożyczkę na zakup ropy teraz, opłaciliby jej magazynowanie i zrealizowali zysk nadzwyczajny między kosztami zakupu, kredytu i magazynowania a umówioną wyższą ceną sprzedaży. Taka sytuacja nie występuje obecnie na rynku ropy. Inwestycje w instrumenty pochodne oparte na dostawach ropy wynoszą ostatnio ponad 200 mld USD, podczas gdy zaledwie pięć lat temu całość inwestycji w instrumenty pochodne oparte na dostawach surowców wynosiła zaledwie 13 mld USD. Niemniej zobowiązania dostawy (tzw. kontrakty terminowe) stanowią niewielki procent całości wydobycia ropy. Wszystkie razem są równoważne 849 mln baryłek ropy, czyli dziesięciodniowej produkcji ropy. Gdyby ceny kontraktów terminowych były rzeczywiście zawyżone, to firmy wydobywające ropę z łatwością kupiłyby je, zapewniając sobie w przyszłości opłacalnych nabywców tego surowca. Pamiętajmy jednak, że kluczowym substytutem dla ropy obecnie mogłoby być zwiększenie wydobycia węgla kamiennego, gdyż za około połowę obecnej ceny ropy można wytworzyć paliwa płynne z węgla. Koszt jego przetworzenia na benzynę stanowi równowartość ceny 70 USD za baryłkę ropy. To dlaczego tak o tym u nas cicho? Węgla mamy za mało czy technologia jest jeszcze za droga? - Wszystkie plany przekreśla narzucony nam przez Unię Europejską limit emisji CO2. A swoją drogą - nie jest jeszcze rozstrzygnięte pytanie, na ile obserwowane fluktuacje klimatyczne związane są z działalnością człowieka, na ile zaś są naturalnym zjawiskiem. Pamiętajmy, że działalność człowieka odpowiada zaledwie za niecałe 5 proc. emisji dwutlenku węgla, w tym oddychanie człowieka za 0,3 procent. Nie ma pewności, czy zarówno zjawisko emisji, jak i ocieplenia klimatu nie jest związane z aktywnością słońca, w ramach której znajdujemy się obecnie w krótkim i wcale niewyjątkowym cieplejszym interwale klimatycznym na przestrzeni wieków. CO2 - nie dać się ograć Badania, na podstawie których dowodzi się efektu cieplarnianego, pomijają zdecydowanie cieplejszy okres w średniowieczu, po którym nastąpiło ochłodzenie, oraz to, że od 1998 r. temperatura na świecie nie wzrasta, a w ostatnich latach spada. Nie pasowało to do przyjętego z góry schematu. - I przede wszystkim jednak sprawa zasadnicza. Unia Europejska odpowiada zaledwie za 20 proc. emisji w skali świata. Jeśli się do porozumienia w sprawie emisji nie włączy Chin i Indii, to Europa może się ograniczać do woli, ale dla poziomu emisji na świecie będzie to prawie bez znaczenia. Nawet w przypadku "sukcesu" unijnej strategii redukcji CO2 pozwoli to na przesunięcie zaledwie o dwa lata szacowanego poziomu CO2 w skali stu lat. Gdy poziom emisji tylko w tych dwóch krajach osiągnie poziom amerykański, to skala emisji światowej zwiększy się trzykrotnie. Propozycja, aby Chińczycy dobrowolnie zgodzili się na zamrożenie własnej emisji i zrezygnowali z wyższego poziomu życia, jest dla tego kraju nie do przyjęcia. Z drugiej strony, argumenty o globalnym ociepleniu są mało przekonujące w sytuacji, kiedy Chińczycy na własnej skórze doświadczają spadku temperatury światowej w ostatnich latach, i to do tego stopnia, że ostatnio zanotowali najmroźniejszą zimę od 100 lat. Dlatego realizacja tego wyzwania wymagałaby skonstruowania niemalże "rządu światowego", który "w imię skuteczności" musiałby przedefiniować nie tylko prawa jednostki, narodów, ale i rozwiązania funkcjonujące w gospodarce rynkowej. Pakiet CO2, który wstępnie przyjęliśmy, nie uwzględnia, że w okresie transformacji znacząco ograniczyliśmy już emisję CO2, że nowo przyjęte kraje ograniczyły emisję o 32 proc., podczas gdy kraje wcześniej przyjęte do UE, takie jak Hiszpania, Irlandia, Grecja i Portugalia, zwiększyły w ciągu tych 15 lat emisję CO2 aż o 53 procent. Nawet Greenspan przyznał że UE, która "na pozór z sukcesem wdrożyła" w 1995 r. program redukcji CO2, w rzeczywistości zrobiła to tak nieskutecznie, że "w maju 2006 roku Komisja Europejska informowała, że piętnastu 'starych' członków UE ograniczy do 2010 roku poziom emisji o zaledwie 0,6 procent w porównaniu z poziomem roku 1990". Czy nasze obciążenia, związane z pakietem, są większe niż innych państw członkowskich? - Bardziej dolegliwe, bo my mamy węgiel, a inni go nie posiadają. W naszej energii elektrycznej jest 91,4 proc. udziału węgla, podczas gdy we Francji ten wskaźnik wynosi zaledwie 4,8 procent. Sam koszt wdrożenia przez Polskę pakietu klimatyczno-energetycznego będzie kosztował ponad 100 mld złotych. Podczas gdy przeciętny koszt dla państw UE wynosi 0,58 proc. PKB, to w przypadku Polski jest najwyższy, gdyż sięga ponad 2 proc. PKB rocznie. Dla Francji jest relatywnie 10 razy mniejszy niż dla Polski. Przyjęcie pakietu spowoduje wzrost ceny energii w Polsce o 100 proc. do roku 2013 i zmniejszenie przyrostu PKB o 1,5 procent. Zamiast np. 4,5 rocznie, wzrost PKB wyniesie 3 procent. W rozmowie sprzed kilku miesięcy przewidywał Pan, że Francja będzie nam chciała sprzedać swoje elektrownie atomowe. I rzeczywiście - w tych dniach prezydent Sarkozy odwiedził Polskę, zaproponował nam zakup technologii dla elektrowni atomowych i my się zgodziliśmy. Decyzja o naszym limicie będzie podejmowana za prezydencji francuskiej, gdy wiadomo, że Francja będzie zainteresowana czymś dokładnie przeciwnym niż korzystanie przez Polskę z własnych złóż węgla, bo chce nam sprzedać swoje technologie jądrowe. Tymczasem my nie mamy energii wiatrowej, by stawiać wiatraki, ani dużych spadków rzek, by budować elektrownie wodne, ani silnego nasłonecznienia, aby montować baterie słoneczne. Mamy węgiel, a z energii odnawialnych - geotermię. Nasz kraj jest płaski, niezbyt wietrzny, więc chyba będziemy jeszcze musieli dmuchać w te wiatraki! - Problem w tym, że będziemy musieli dofinansowywać te inwestycje, czyli opodatkowywać na ten cel przedsiębiorców. Jaka jest relacja między np. ceną ropy a ceną żywności? Jeśli cena ropy wzrasta o 10 proc., to żywność drożeje o 2 procent. Trudno sobie wyobrazić, żeby przetwórstwo mogło funkcjonować bez energii. Droga energia przełoży się na ograniczenie naszych możliwości w przetwórstwie i w przemyśle. Dodatkowo wzrosną stopy procentowe, a w ślad za nimi koszty produkcji. Inwestorzy zauważą, że Polska jest krajem drogim, niekorzystnym pod względem prowadzenia biznesu. Dlaczego więc mieliby inwestować u nas, a nie gdzie indziej? My zaś będziemy sprowadzać z zagranicy elektrownie atomowe, paliwo i wiatraki. Na negocjacje pakietu zostało zaledwie pół roku. Pół roku prezydencji francuskiej. Apetyt na polskie złoża Czym to wszystko może się zakończyć? - Niestety, istnieje inne jeszcze niebezpieczeństwo, jeśli chodzi o nasze zasoby węgla kamiennego. Pamiętam, jak na początku obecnej dekady obserwowałem zastanawiające wypadki wokół Orlenu. Na światowych rynkach ceny ropy szły w górę i w związku z tym ceny paliw na stacjach Orlenu zaczęły rosnąć. Otóż, w reakcji na te podwyżki, media podniosły straszny krzyk. Na Orlen nałożono kary. Ponieważ atmosfera była niesprzyjająca podnoszeniu cen, doszło do zmniejszenia rentowności produkcji w Orlenie. Cena jego akcji spadła poniżej 16 złotych. I oto zaledwie parę lat później cena akcji wzrosła prawie czterokrotnie. Dało mi to wiele do myślenia... Jeśli zmniejsza się rentowność produkcji, to opłacalność inwestowania maleje. Jeżeli jednak zła atmosfera i spadek rentowności stanowią zjawisko przejściowe, dla inwestorów posiadających wiedzę o ich przejściowym charakterze jest to sygnał, że nastał dogodny czas, aby tanio kupić majątek. Zestawmy teraz fakty: spadają światowe zasoby ropy, węgiel można przerabiać na benzynę za równowartość 70 USD za baryłkę ropy, Polska ma największe z europejskich zasobów węgla, wprowadza się obostrzenia w rodzaju pakietu CO2, stopy procentowe są utrzymywane na wysokim poziomie... Przez analogię obawiałbym się najbardziej sprzedaży naszych zasobów węgla! Naprawdę rząd chce sprzedać polski węgiel?! - Nie wiem. Porównuję tylko, jak było z Orlenem. Może nasz węgiel też jest już przedmiotem czyjegoś zainteresowania? Sytuacja jest dwuznaczna. Mamy "czarne złoto", ale nie jesteśmy w stanie go wykorzystać z powodu rozmaitych restrykcji. Odwołam się do pani wyobraźni. Gdyby tak pewnego dnia ktoś doszedł do wniosku, że to człowiek wydala za dużo dwutlenku węgla i kazał mu nosić maskę pochłaniającą, to kto chciałby w takim kraju żyć? Nikt. Więc ludzie wyjeżdżaliby masowo, wyprzedając majątek, przy dużej podaży - za bezcen. A gdy już majątek zmieni właściciela, nagle maski zostają zniesione. Wtedy ten, kto tutaj kupił, będzie miał prawdziwe eldorado. Myśli Pan, że ktoś może zająć nasze miejsce? - Myślę, że jesteśmy bardzo nieodporni na działania grup interesu. Jak już grupy interesu kupią nasze zasoby, to może się nagle okazać, że będą na tyle silne, by znieść nadmierne restrykcje. W efekcie zostaniemy tylko "górnikami", a "szejkowie" będą żyli za granicą. Ten "syndrom niemocy" przypomina trochę sytuację z biopaliwami sprzed kilku lat... - Wtedy program biopaliw powstrzymał Trybunał Konstytucyjny, podważając ustawę. Proszę mi powiedzieć, dlaczego dystrybucja biopaliw jest konstytucyjnie możliwa w Unii Europejskiej, a u nas nie? Bush, stosując zasadę "ten for twenty" - tzn. "w ciągu 10 lat - 20 proc. stanowią biopaliwa", spowodował taki rozwój produkcji biopaliw w Ameryce, że doprowadziło to do problemów na rynku żywności na całym świecie. Za oceanem nikt nie podnosi argumentu, że się silniki zatrą, ani nie zabiera głosu żaden sąd. W tej sytuacji musimy bardzo, ale to bardzo uważać, żeby komuś nie przyszło do głowy sprzedać naszych złóż węgla kamiennego. "Financial Times" w artykule "Europa zaczyna się przekonywać do ekologii" zauważa, że limity CO2 zmuszają kraje członkowskie do zwiększenia udziału energii ze źródeł odnawialnych. - Mowa jest o elektrowniach wiatrowych, które produkują Niemcy, Holendrzy, Czesi, i o tym, że największej tegorocznej emisji akcji - na 1,5 mld euro - dokonała spółka EDP Renovaveis zajmująca się energetyką odnawialną. To modny temat. Nawet Rockefellerowie się spostrzegli i chcą, żeby Exxon Mobil zainteresował się produkcją energii odnawialnej. Zachodzi jednak pytanie, po co Exxon Mobil, wyspecjalizowany w wydobyciu ropy, ma się przestawiać. Nic przecież nie stoi na przeszkodzie, aby właściciele sprzedali akcje Exxona i kupili akcje firm specjalizujących się w inwestycjach w energię odnawialną, np. wspomnianego przed chwilą EDP Renovaiveis. Każdy powinien rozwijać to, w czym się specjalizuje. Jeśli zna się na wydobyciu ropy, niech pozostawi innym specjalizację w wiatrakach. To samo dotyczy Polski: jeśli Polska ma węgiel, powinna inwestować w węgiel, a nie w elektrownie atomowe czy wiatraki. Mam wrażenie, że rząd koalicji PO - PSL nie wykazuje takiego strategicznego myślenia. Prezes PSL Waldemar Pawlak najwyraźniej zgodził się na rolę listka figowego, przez co firmuje te niekorzystne działania. - Prezes PSL Waldemar Pawlak był prezesem giełdy towarowej, więc zdaje sobie sprawę, czym jest giełda dla systemu finansowego. A brak jest przeciwdziałania z jego strony wobec planów sprywatyzowania giełdy papierów wartościowych i krajowego depozytu papierów wartościowych. Podobnie rzecz się ma z propozycjami w sprawie sposobu wypłaty emerytur z II filara i zmian w regulacjach dotyczących otwartych funduszy emerytalnych - te projekty ustaw pozostają w gestii PSL, ale propozycje, jakie wychodzą z PSL-owskiego resortu pracy, noszą wyraźne piętno działania na rzecz rozmaitych grup interesu, a nie ubezpieczonych. To premier Waldemar Pawlak odpowiada za przemysł, a więc także za pakiety dotyczące emisji gazów cieplarnianych. To kolejna stracona szansa, bo lider, który się świetnie zna na tych sprawach, zachowuje się tak, jakby czynił jedynie ruchy pozorne, których - tak jak w przypadku pomysłu budowy elektrowni na Białorusi i Ukrainie - nie będzie w stanie zrealizować. Dziękuję za rozmowę. Cezary Mech jest doktorem finansów, absolwentem Szkoły Głównej Handlowej i prestiżowego programu doktorskiego IESE w Barcelonie. Doradca prezesa Narodowego Banku Polskiego. W przeszłości pełnił m.in. funkcję zastępcy szefa Kancelarii Sejmu, prezesa Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi, był też wiceministrem finansów w rządzie K. Marcinkiewicza, współautorem programu gospodarczego PiS. "Nasz Dziennik" 2008-06-11
Autor: wa