Co robić po Lizbonie
Treść
Z dr. Krzysztofem Szczerskim, politologiem, adiunktem w Katedrze Współczesnych Systemów Politycznych Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Marek Żelazny
Z chwilą wejścia w życie traktatu lizbońskiego, 1 grudnia, UE stała się strukturą z osobowością prawną. Wielu publicystów podkreśla, że jest to równoznaczne z wyzbyciem się części kompetencji państwowych przez kraje Wspólnoty.
- Nie jestem aż tak radykalny w ocenie traktatu z Lizbony. Przede wszystkim warto pamiętać, że w odróżnieniu od poprzedniego projektu tzw. konstytucji dla Europy traktat ten po pierwsze - na poziomie symbolicznym - nie wprowadza żadnych obowiązujących unijnych emblematów quasi-państwowych (flaga, hymn, godło, preambuła), nie powołuje instytucji o nazwach sugerujących państwowość Unii (mimo że wielu zupełnie błędnie powtarza nazwy "prezydent Unii" i "minister spraw zagranicznych UE", a takich funkcji nie ma), a po drugie - odmiennie niż owa konstytucja - nie zastępuje poprzednich traktatów i nie tworzy jednego prawa zasadniczego (konstytucji) dla Unii, lecz ma charakter klasycznego traktatu rewizyjnego, międzypaństwowego, zgodnie z tzw. prawem traktatów, nie jest zatem żadną ekstraordynaryjną umową, lecz dokumentem tradycyjnym. Warto pamiętać, że Unia, uzyskując w traktacie osobowość prawną (staje się podmiotem stosunków międzynarodowych), pozostaje - w sensie formalnym - organizacją międzynarodową, a nie państwem. Oczywiście to nie oznacza, że traktat z Lizbony nie stanowi pogłębienia integracji europejskiej, przede wszystkim poprzez zwiększenie roli Parlamentu Europejskiego w procedurze stanowienia prawa wspólnotowego czy też poprzez przeniesienie ponad 40 obszarów z głosowania jednomyślnego do głosowania większościowego w Radzie Unii Europejskiej (czyli w organie międzypaństwowym), co jest połączone z nowym (niewchodzącym jednak w życie już teraz) systemem głosowania dającym znaczną przewagę największym krajom Unii. Trzeba jednak pamiętać, że wchodząc do UE, zgodziliśmy się na uczestniczenie w systemie tzw. suwerenności dzielonej, tzn. nie ma już mowy o pełnej politycznej suwerenności kraju (w rozumieniu samowładności i całowładności), choć zachowana jest pełna suwerenność formalnoprawna (jesteśmy odrębnym podmiotem politycznym, uznawanym na arenie międzynarodowej, istniejemy niezależnie od istnienia Unii).
Wydaje mi się, że podstawowe pytanie należy postawić nieco inaczej - czy potrafimy prowadzić obecnie niepodległą politykę, będąc wewnątrz Unii? Bo że jest to możliwe, przekonują przykłady takich państw, jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania.
Pańskim zdaniem, da się w ogóle pogodzić realizację zasady suwerenności państwowej z coraz to bardziej krępującym nas członkostwem w Unii Europejskiej? W jakich dziedzinach jest to możliwe?
- Można powiedzieć, że jest wiele różnych aspektów suwerenności. Pierwszym z nich jest tożsamość, czyli suwerenność w wymiarze wartości, symboli, kultury. W tym zakresie Unia oddziałuje na nas pośrednio, nie zajmuje się bowiem narzucaniem konkurencyjnego ładu społecznego (warto pamiętać, że niedorzeczne orzeczenie w sprawie krzyża we włoskiej szkole wydał ETPCz, który nie jest organem Unii, tylko działa przy Radzie Europy, która z UE nie ma nic wspólnego). Oczywiście Unia promuje pewne rodzaje zachowań, postaw czy wartości, często - mówiąc oględnie - bardzo kontrowersyjnych, ale my nie mamy obowiązku ich wprowadzać. Jeśli się je promuje i wprowadza także w Polsce, to czynią to nasi rodzimi "postępowcy", a nie wysłannicy "Brukseli". Zatem jeśli uważamy na przykład, że polskie dzieci wiedzą coraz mniej o naszej tradycji i historii, a zmiany postaw społecznych Polaków idą w kierunku coraz płytszego konsumeryzmu i skupienia się na wartościach materialnych, to jest to wynikiem naszych własnych zaniedbań, takich a nie innych elit politycznych w Polsce itp., a nie integracji europejskiej. Inaczej mówiąc: jeżeli uznajemy, że taki proces zachodzi, to tożsamości pozbawiamy się sami, jako Polacy, naszymi własnymi siłami, tylko czasem wspieranymi z zewnątrz.
Drugim wymiarem suwerenności jest bezpieczeństwo, czyli zewnętrzne i wewnętrzne gwarancje bytu państwa i narodu. W tym względzie Polska systematycznie - w mojej ocenie - w ciągu ostatnich dwóch lat staje się coraz mniej bezpieczna. Nasza armia nie jest zdolna do obrony terytorialnej Polski, nasza infrastruktura jest w katastrofalnym stanie (koleje, mosty, sieć energetyczna, wodociągi, sieć ciepłownicza itp.), nie mówiąc już o bezpieczeństwie zdrowotnym czy socjalnym. Ale znowu jest tak, że w tym wypadku zaniedbania są po stronie władz w Polsce, a członkostwo w Unii może raczej pomagać (poprzez transfer pieniędzy) w pozyskiwaniu środków dla budowy bezpieczeństwa czy poprzez tworzenie warunków stabilności, a nie go odbierać. Tu znowu błędy są przede wszystkim po naszej stronie.
Trzecim wymiarem suwerenności jest własność. Żeby coś znaczyć, trzeba coś mieć. Polska jako państwo, czyli dobro wspólne, z każdym rokiem ma coraz mniej. W tym wymiarze członkostwo w Unii (ale i szerzej - globalna gospodarka) wywiera oczywiście silną presję prywatyzacyjną, ale można prywatyzację prowadzić z głową, czyli broniąc strategicznej własności narodowej, albo bezkrytycznie, wyprzedając wszystkie "dobra rodowe", a część najzwyczajniej rozkradając.
Czwarty wymiar to podmiotowość polityczna, którą ja nazywam po prostu niepodległością - zdolnością państwa jako wspólnoty politycznej do ustalenia i egzekwowania swojego interesu narodowego, swoich własnych celów politycznych. I w tym właśnie zakresie członkostwo w Unii Europejskiej stanowi największą zmianę. Oto bowiem nie wyznaczamy już sobie sami w pełni tej podmiotowości, tylko jesteśmy włączeni w system współdecydowania, o określonych procedurach, który wyłącza z naszej dyspozycji cały szereg polityk. Zaczynamy współzależeć od ponadnarodowego porządku prawno-regulacyjnego (choć - co zawsze warto podkreślać - uczestniczymy w nim dobrowolnie). Nie oznacza to jednak, że nie mamy obowiązku domagać się od polskich władz realizacji polskiego interesu narodowego w ramach wyznaczanych przez Unię Europejską. Polska może prowadzić niepodległą politykę także obecnie. Musimy mieć jednakże władze państwowe, które tego chcą, tę potrzebę rozumieją i potrafią tak działać, a nie jest to proste - trzeba mieć wolę, wizję i wiedzę.
Sugeruje Pan, że stopień naszej niezależności zależeć będzie od aktywności?
- Nie możemy dać sobie wmówić, że w Unii nic nam już nie wolno. Otóż wolno każdemu dużo, pod warunkiem, że umie się tego stanowczo i umiejętnie domagać. Jeżeli jednak ktoś przybiera postawę kompleksu na tle swojej polskości, to nie broni naszego interesu, tylko chce wszystkim pokazać, że jest bardziej europejski niż tego ktokolwiek od niego oczekuje. W tej samej Unii jedni dotują swoje przedsiębiorstwa, a inni zamykają stocznie. Unia nie może blokować możliwości rozwoju krajów członkowskich poprzez przegięcie regulacyjne, tylko go wspierać, ale trzeba sobie to zagwarantować. Oto najkrótsza odpowiedź.
System ważenia głosów w Radzie Unii Europejskiej stawia nas jednak w arcyniekorzystnej sytuacji.
- System głosowania tzw. podwójną większością wchodzi w życie z opóźnieniem. Osobiście uważam go za błąd, także z punktu widzenia UE jako całości, bo zdecydowanie rozbija on poczucie równości państw członkowskich i może służyć porzuceniu zasady solidarności, czyli rozwarstwieniu między państwami, a to może spowodować rozpad Unii. Mam nadzieję zatem, że nigdy nie zostanie zastosowany, albo wszyscy zrozumieją, że trzeba go zmienić po pierwszym wyniku głosowania. Rzecz jednak jest bardziej skomplikowana. Otóż w Radzie Unii Europejskiej głosuje się bardzo rzadko, bo głosowanie jest świadectwem porażki procesu negocjacji poprzedzających posiedzenie Rady. Zatem siła głosu potrzebna jest nie tyle na forum Rady, ile w owych wcześniejszych rozmowach. Mówiąc w skrócie - rozmawia się tylko z tymi, którzy mają dużo głosów i mogą ewentualnie w przyszłości np. blokować decyzję. Stąd ważne, aby w kluczowych sprawach była jednomyślność (bo wtedy każdy jest "ważny"), a w innych - aby mieć dużo głosów (czyli "udziałów" w rozmowach). Dla kraju takiego jak Polska, który nie jest jeszcze dostatecznie silny w sferze nieformalnej (lobbingu, personelu w Brukseli, siły przedsiębiorstw), ta formalna gwarancja obecności przy stole rozmów jest szczególnie ważna. Dlatego tak walczyliśmy o korzystne dla nas rozwiązania i udało się nam uzyskać przedłużenie systemu nicejskiego (który jest dla nas wyjątkowo korzystny) i wprowadzić szereg innych bardziej szczegółowych rozwiązań zabezpieczających znaczenie głosu średnich i mniejszych państw (tzw. mechanizm z Joaniny). Jednocześnie jednak należy pamiętać, że nic nam nie przyjdzie z największej nawet siły głosu, jeśli nie będziemy mieli własnych ambicji, celów i interesów. Po co nam silny głos, jeśli nie będzie to głos niepodległy? I tu znowu wracamy do poprzednich kwestii. Batalia o naszą pozycję w Unii rozgrywa się w pierwszym rzędzie tu, w Polsce, w wyborach Polaków decydujących o tym, kto nami rządzi i jak nas reprezentuje w Unii, jak widzi swój kraj i jakie ma ambicje.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2010-01-11
Autor: jc