Chłodny umysł i gorące serce
Treść
Rozmowa z Piotrem Siemionowskim, mistrzem świata w kajakarstwie
Po zdobyciu mistrzostwa Europy powiedział mi Pan: "Nie ekscytuję się tym sukcesem, poczekajmy na mistrzostwa świata". No i przyniosły one kolejne złoto.
- Jak pan zapewne zauważył, moja reakcja na mecie była diametralnie inna. Nie żebym się nie cieszył z mistrzostwa Europy, ale dopiero w Szeged poczułem się zwycięzcą wielkich zawodów i wielkiej rywalizacji. Tak, niezmiernie się cieszyłem i cieszę, ale jednocześnie twardo stąpam po ziemi. Teraz myślę przede wszystkim o igrzyskach olimpijskich.
Przed startem w Szeged nie mówił Pan, że powalczy o medal, ale przekonywał, że ten medal zdobędzie.
- Zgadza się. Nie jestem pyszałkiem czy arogantem, byłem po prostu świetnie przygotowany, w świetnej dyspozycji i wiedziałem, że mogę skutecznie powalczyć o złoto. Zawsze twierdziłem i nadal się tego trzymam, że podstawą sukcesu w sporcie jest pokonanie samego siebie. Pozbycie się wątpliwości i dylematów. Kiedy stoję na starcie, muszę być przekonany, że zamierzony cel jest w zasięgu ręki. I wtedy mogę wygrywać z rywalami.
Zawsze dotrzymuje Pan słowa?
- Tak, staram się nie rzucać słów na wiatr. Jak sam pan widzi, jeśli mówię, że będzie złoto, to złoto jest (śmiech).
Czyli rozmawiam z przyszłym mistrzem olimpijskim, bo już Pan zapowiedział, że do Londynu pojedzie tylko po złoto?
- Zrobię wszystko, by o to powalczyć. Mam sporo rezerw, szczególnie w motoryce. Mogę być silniejszy, szybszy. W porozumieniu z trenerem wprowadzimy kilka nowych ćwiczeń, również na wodzie, powinny zaowocować. Jeśli tylko dopisze zdrowie, nie zabraknie odrobiny szczęścia, będzie dobrze.
Proszę mi wierzyć, nie uważam się za żadną gwiazdę, twardo stąpam po ziemi, ale mówię o tym złocie, bo znam swoje możliwości i wiem, na co mnie stać.
Kiedy Pan się przekonał, że w swej profesji może być mistrzem?
- Gdy zacząłem być świadomym zawodnikiem, czyli od ładnych paru lat. Miałem w karierze trzy momenty przełomowe. Pierwszy był brązowy medal lokalnych zawodów w Olsztynie. Trenowałem wcześniej niecały rok, nie wiedziałem, na co mnie stać. Pomyślałem: fajnie, tylu chłopaków startowało, a to ja stanąłem na podium. Drugim ważnym krokiem był medal mistrzostw Europy juniorów. Do tamtej pory uważałem zawodników z zagranicy za niedościgłych, nie wyobrażałem sobie, że mogę podjąć z nimi walkę. A tu nagle okazało się, że nie tylko mogę z nimi rywalizować jak równy, ale i wygrywać. Trzeci istotny moment to pierwszy krążek mistrzostw Europy seniorów, którym wkroczyłem do prawdziwego, szybkiego ścigania.
Pana kariera rozwija się niezwykle planowo, co roku przywozi Pan medale z wielkich imprez. Zawsze tak było, czy też bywały chwile zwątpienia?
- Kiedy byłem młodszy, ciągnęło mnie do różnych rzeczy, na szczęście rodzice nad wszystkim czuwali. Nie pozwolili, żebym popełnił jakiś błąd. Od kilku lat nie mam w głowie żadnego zawahania, żadnych negatywnych myśli na temat drogi, którą wybrałem. Przeciwnie, jestem pewny swego i cieszę się, że postawiłem na sport, na kajakarstwo. Wiodę dzięki temu wspaniałe życie, pełne przygód.
Ale też pełne wyrzeczeń i harówki, które niejednego powaliłyby na kolana.
- Pracy jest mnóstwo, to fakt. Wyścig sprinterów trwa około 35 sekund, a żeby się do niego przygotować, trzeba poświęcić setki godzin. Każdy dzień jest pokonywaniem samego siebie, jakimś wyrzeczeniem, ale nie ma niczego za darmo. Po mistrzostwach świata miałem tydzień przerwy. Całkowitej, podczas której nawet nie zbliżyłem się do wody i siłowni. Teraz, aż do igrzysk, będą mnie czekały po dwa treningi dziennie, siedem dni w tygodniu. Chwilę wolnego dostanę z okazji świąt i tyle. Jeśli ktoś chce zwyciężać, musi podporządkować temu całe swoje życie.
Do medali zaprowadziła Pana praca, nie mam wątpliwości. A ile w nich było talentu?
- Talent jest jak nieociosany kamień, który dopiero ciężką pracą można przekuć na coś wartościowego. Oczywiście jest ważny, ale wydaje mi się, że o sukcesie stanowi co najwyżej w pięciu, może dziesięciu procentach. Reszta to harówka, praca nad sobą, samozaparcie.
Co decyduje o sukcesie w sprincie, konkurencji, w której się Pan specjalizuje?
- Pewność siebie, brak zahamowań czy wątpliwości. Trzeba mieć chłodny umysł i gorące serce do walki. No i być przygotowanym, bo o miejscu na mecie decydują lata treningów.
Od startu do mety musi Pan pokonać 200 m - oznacza to ciągłą jazdę na najwyższych obrotach, bez chwili oddechu?
- Praktycznie tak. Jednak mniej więcej w połowie dystansu minimalnie odpuszczam, by zachować siłę na finisz. Pan tego nawet nie zauważy, bo płynę wówczas na 99 procent możliwości, ale jednak muszę tak postąpić. W innym przypadku tuż przed metą kwas mlekowy całkowicie zalałby mój organizm i nie byłbym w stanie ruszyć ręką.
Presja bywa często ciężarem nie do uniesienia, a kiedy ktoś przekonuje wprost, że interesuje go tylko złoto olimpijskie, zakłada ją na plecy w dodatkowych ilościach. Poradzi Pan sobie z takim bagażem?
- Nie czuję presji. Podchodzę do wszystkiego na chłodno, sukcesy nie przewróciły i nie przewrócą mi w głowie. Zdaję sobie sprawę z tego, że mistrzostwo świata nie oznacza, że jestem niepokonany. Najważniejsze, żebym sam z siebie był zadowolony. Jeśli zrobię, co w mojej mocy, a jednak przegram, to pogratuluję rywalowi, a do siebie nie będę miał pretensji. Chociaż na Londyn takiego scenariusza nie przewiduję.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Piotr Siemionowski (Zawisza Bydgoszcz) - złoty (2011, Szeged) i brązowy (2010, Poznań) medalista mistrzostw świata, złoty (2010, Belgrad) i srebrny (2010, Trasona) mistrzostw Europy. Wszystkie te sukcesy osiągnął w wyścigu jedynek na 200 m, czyli kajakarskim sprincie.
Nasz Dziennik 2011-09-01
Autor: jc