Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Chcemy wejść na sam szczyt

Treść

Rozmowa z tenisistą Mariuszem Fyrstenbergiem

Za Panem i Marcinem Matkowskim bardzo dobry sezon, cele na kolejny muszą być zatem ambitne?
- Faktycznie, sezon był dobry, a uściślając - dobra, a nawet bardzo dobra była jego końcówka, gdy walczyliśmy o awans do Turnieju Mistrzów w Szanghaju. Wtedy naprawdę graliśmy na miarę oczekiwań, co nas bardzo ucieszyło. Okazało się bowiem, że przy dużej presji, nożu na gardle i w kluczowych momentach potrafimy sobie radzić i wygrywać ważne mecze. Z drugiej strony mieliśmy słaby początek sezonu, co od kilku lat zdarza się nam regularnie. Dużo z Marcinem myśleliśmy, jak to zmienić, co zrobić, by w przyszłości tych niekoniecznie oczekiwanych przygód uniknąć.

Poprzedni rok na pierwszym miejscu światowego rankingu zakończyli Kanadyjczyk Daniel Nestor i Serb Nenad Zimonjic. To faktycznie najlepszy debel na świecie?
- Patrząc przez pryzmat rankingu tak, ale nadal uważam, że Bob i Mike Bryanowie grają tenis na najwyższym poziomie.

Co zatem mają amerykańscy bliźniacy, czego jeszcze nie macie Wy? Gdzie tkwi ich przewaga, tajemnica sukcesu?
- Z deblistami jest jak z winem: im starsi, tym lepsi. Czołówka ma średnio 33-34 lata, jej doświadczenie, oprócz oczywiście ogromnych umiejętności, jest gwarantem sukcesu. Zatem bliźniacy przewyższają nas rutyną, mają na koncie mnóstwo finałów turniejów wielkoszlemowych, kilkadziesiąt wygranych imprez. Poza tym są niezwykle pewni siebie, ich poczynania cechuje spokój, wielka wiara. Od strony mentalnej na pewno mają nad nami sporą przewagę, aczkolwiek nie znaczy to, iż my wychodzimy na kort bojaźliwi, przestraszeni. Absolutnie. Poza tym Amerykanie są od nas mocniejsi fizycznie, staramy się to nadrabiać - od dwóch, trzech lat bardzo dużo pracujemy na siłowni. Powoli w tym ich doganiamy.

Z drugiej strony ten brak doświadczenia może być Waszym atutem, bo jesteście najmłodszą parą w czołówce. Podczas gdy inni osiągnęli już swoje apogeum, Wy wciąż się rozwijacie.
- To prawda, jesteśmy najmłodsi, ale też mamy już 28 i 29 lat, a w tym wieku Bryanowie byli już zdecydowanym numerem jeden w świecie. Ostatnie miesiące pokazały, że droga, jaką obraliśmy, jest właściwa. Wywalczyliśmy silną pozycję w najlepszej ósemce, wygraliśmy sporo ważnych meczów, musimy zatem umiejętnie zrobić następny krok i odnosić sukcesy na kluczowych imprezach zaliczanych do Wielkiego Szlema. To podstawa. Chcielibyśmy ten rok zakończyć co najmniej w czołowej piątce, najlepiej trójce, a w kolejnym planujemy znaleźć się na samym szczycie.

Wasze podejście budzi uznanie, bo nie ukrywacie swoich planów i ambicji, nie kalkulujecie, tylko stawiacie sobie poprzeczkę bardzo wysoko i konsekwentnie robicie swoje.
- Bo wierzymy w to, co robimy. Pod koniec ubiegłego roku pokonaliśmy wszystkie najlepsze pary świata, więc nie ma takiej rzeczy, która by nas hamowała. Chcąc jednak zbliżyć się do trójki, musimy dochodzić do półfinałów, może nawet finałów turniejów wielkoszlemowych, a najlepiej je wygrywać. Tymczasem w ostatnich dwóch latach, z małymi wyjątkami, osiągaliśmy sukcesy raczej na imprezach mniejszej rangi. Czas to zmienić.

Po czym można poznać dobry, klasowy, walczący o najwyższe cele debel?
- Sukces warunkuje zgranie - to najważniejszy element. Co roku rozbijają się jakieś pary, powstają nowe konstelacje deblowe i okazuje się, że nawet dwóch rewelacyjnych tenisistów nie gwarantuje wyników. Muszą się bowiem najpierw poznać, zgrać i to nie tylko na korcie, ale i poza nim. My z Marcinem mamy tę przewagę, że znamy się praktycznie od dziecka, a z powodzeniem walczymy razem już od pięciu lat. Zgranie pozwala nam ukrywać błędy i niedostatki, jakie każdy z nas ma, ufać sobie, pomagać.

Nie zawsze było jednak tak pięknie, bywały chwile trudne, rozstawaliście się...
- Ale w sporcie, jak w życiu, przytrafiają się momenty lepsze i gorsze. W tych trudniejszych trzeba być cierpliwym i czekać na odbicie się od dna, pracując mozolnie i ciężko. Niekiedy wkrada się niepewność i pytania, co będzie, jak przez dwa miesiące zagramy poniżej oczekiwań, jak bardzo spadniemy w rankingu. Pojawia się stres, nerwy, z którymi należy sobie radzić także poza boiskiem. Doświadczenie, jakie zdobywaliśmy przez lata, nauczyło nas, że w takich okresach trzeba spokojnie robić swoje, skupiając się na dopracowywaniu szczegółów, które szwankują. Elastyczność - to kolejny składnik sukcesu. Być może w przeszłości tego luzu i mądrości nam brakowało.

Spędzacie razem więcej czasu niż z rodzinami, codziennie na korcie przebywacie po kilka godzin, nie bywacie zatem sobą po prostu zmęczeni?
- Przyjaźnimy się z Marcinem i myślę, że także dzięki temu udaje nam się krok po kroku doskonalić swe umiejętności i awansować w górę rankingu. Fakt - nie brakuje ciężkich chwil, codzienne treningi wyczerpują, jesteśmy tylko ludźmi, zatem mamy słabsze momenty, ale na tym polega dobro pary: aby się wspierać i trwać przy drugiej osobie nie tylko wtedy, gdy wszystko jest proste. Nie przez przypadek najlepszym deblem w świecie są bliźniacy, którzy znają się "na wylot". Pewnie, zdarzają się teamy, w których relacje poza kortem są takie sobie, ale proszę mi wierzyć - to tylko działa na ich niekorzyść.

Co jest Waszą siłą, największym atutem?
- Serwis. Marcin serwuje na równi z Andym Roddickiem, a to coś mówi. Poza tym mamy w sobie wolę walki, nie ma takiego meczu, w którym opuścilibyśmy ręce i powiedzieli, że nie damy rady. Omijają nas kontuzje, co z jednej strony jest wynikiem szczęścia, z drugiej mądrości i szacunku do siebie. Staramy się nie szarżować, dbamy o zdrowie, robimy różne zabiegi. Wspomniał pan wcześniej o poprzeczce i presji z nią związanymi. Przyznam szczerze, że my sami jesteśmy największymi krytykami swoich "postępków" na korcie, to czasami nam nawet przeszkadza, bo chcemy wszystko wygrać od razu, a tak się nie da. Krótko mówiąc, wymagamy od siebie bardzo, bardzo dużo, w porównaniu z tym presja środowiskowa, medialna to nic.

Zaczynacie w Australii, byłoby miło przynajmniej powtórzyć wynik z 2006 roku, gdy dotarliście w Australian Open do półfinału?
- Powiem tak: potrafiliśmy pokonać najlepszych, ale sporadycznie. Pod koniec ubiegłego sezonu rozegraliśmy kilka świetnych, ciężkich, przełomowych spotkań z rzędu, pierwszy raz wygraliśmy z Bryanami, triumfowaliśmy w prestiżowym Masters Series w Madrycie, awansowaliśmy do półfinału Turnieju Mistrzów. Myślę, że to wszystko dodało nam wiary, iż możemy swe marzenia zrealizować. Mamy też nadzieję, że początek roku będzie dla nas podobnie udany.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz

Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski są najlepszym i najbardziej utytułowanym polskim deblem. Mają na koncie osiem zwycięstw w turniejach ATP, pierwsze odnieśli w sierpniu 2003 r. w Sopocie, ostatnie - najcenniejsze - w październiku ubiegłego roku w Madrycie. Dwa razy grali w kończącym sezon Turnieju Mistrzów, za pierwszym razem (2006 r.) przegrali wszystkie mecze grupowe, za drugim (2008 r.) dotarli aż do półfinału. Wczoraj panowie awansowali do ćwierćfinału turnieju ATP Tour na twardych kortach w Sydney (z pulą nagród 484 750 USD), pokonując 4:6, 7:6 (7-2), 10:2 Brytyjczyka Jamiego Murraya i Serba Dusana Vemica.
Pisk
"Nasz Dziennik" 2009-01-13

Autor: wa