Cele i maskotki
Treść
Z prof. Curtisem Hancockiem, wykładowcą Roskhurst Jesuit University w Kansas City w stanie Missouri, rozmawia Łukasz Sianożęcki
Po pierwszych dniach prezydentury Baracka Obamy można już nakreślić kierunek, w którym te rządy będą zmierzały?
- Tak, kadencja już od początku pokazuje, że będzie się toczyła pod znakiem rozszerzenia wpływów rządu. Demokraci kontrolują Senat i Izbę Reprezentantów, a teraz mają swojego przedstawiciela na fotelu prezydenckim. Część z nich określa siebie jako "centryści", ale nie dajmy się zmylić tej nomenklaturze. Idea dzisiejszego centrum odpłynęła już daleko na lewo. Centryści sprzed 10-20 lat dziś spokojnie mogą być nazwani konserwatystami. W każdym razie Obama i Demokraci wykorzystają posiadaną większość, aby wprowadzić rządową kontrolę nad amerykańskimi problemami na niewyobrażalną do tej pory skalę. Aby to uczynić, będą musieli przekroczyć pewne granice, co obecnie mogłoby bardzo drażnić obywateli. Jednakże do tego czasu będą powoli, lecz konsekwentnie odbierać im pewne prawa i przywileje. Kiedy już jakiejś wolności się człowieka pozbawi, bardzo trudno jest ją potem odzyskać. Jak powiedział dawno temu senator Laxalt z Nevady: za każdym razem, gdy zbiera się Kongres, Amerykanie tracą coś ze swoich swobód.
Ta tendencja do coraz szerszej kontroli rządu nad życiem obywateli i podminowywanie tradycyjnej Ameryki trwa już od lat. Dziś nasz kraj jest znacznie inny od tego, jaki mieli w zamyśle ojcowie założyciele, tworząc konstytucję. Jest też inna niż ta z czasów prezydenta Roosevelta, kiedy to zaczęły się rodzić idee, iż sprawiedliwość, równość i rozwój mogą być osiągnięte tylko przez rozbudowanie biurokracji rządowej i sądowniczej. Biurokraci (nieodpowiadający przed społeczeństwem za swoje czyny) czy prawnicy (najwyżsi kapłani liberalizmu) całkowicie przejęli kontrolę nad krajowym życiem politycznym. W ich interesie pozostaje rozbudowywanie tej biurokracji, która będzie pochłaniała coraz więcej pieniędzy. Toteż zapowiadane inwestycje mogą wcale nie poprawić sytuacji naszego kraju. Obecnie nasz dług publiczny wynosi 10 trylionów dolarów... Obawiam się, że za tej kadencji wzrośnie on do 20.
Nowy prezydent zapowiedział ratowanie gospodarki i tworzenie nowych miejsc pracy, zaś pakiet pobudzający gospodarkę ma przynieść same korzyści. Nie ma mowy o zwiększaniu długu.
- Utopijne ambicje Obamy mogą sprawić, iż będzie on chciał wykroczyć nawet ponad swoje obietnice. Obawiam się, że może się to skończyć dla niego kilkoma bolesnymi porażkami. Nie mówię, że dla wszystkich będą to porażki zaskakujące, zwłaszcza że od pewnego czasu mówiło się, iż będzie to "druga kadencja" Jimmiego Cartera. Oczywiście Biały Dom może obecnie liczyć na dużą pomoc mediów i część tych porażek albo będzie wyciszana lub ich stopień będzie znacznie umniejszany, ewentualnie będzie zrzucany na poprzednią administrację.
Ale czy rzeczywiście media aż w tak zaawansowanym stopniu są w stanie maskować wszystkie złe posunięcia nowej administracji?
- Retoryka stosowana przez media bardzo sprytnie dzieli społeczeństwo na dwie grupy: cele i maskotki. Maskotki to grupa, która należy do klasy "przypuszczalnych ofiar", czyli są to kobiety, mniejszości rasowe czy nielegalni imigranci. To znaczy kiedy popełnią oni błąd, są natychmiast rozgrzeszani na tej podstawie, na której mogą być przypuszczalnie prześladowani. Jest to stara zasada stosowana jeszcze przez Lenina, który twierdził, iż proletariat nie może popełniać przestępstw, ponieważ nie ma mocy, aby to robić. Służy ona radykalnym politykom od lat. I tak dziś możemy dowiedzieć się, że czarnoskórzy obywatele nie mogą być rasistami, gdyż tyle lat oni sami byli prześladowani na tym tle. Taką retorykę dowcipnie podsumował Ronald Reagan, który rozważając nad potencjalnym uderzeniem huraganu w Waszyngton, spuentował, iż w gazetach nagłówki z całą pewnością brzmiałyby: "Kobiety i mniejszości ucierpiały najbardziej". Tak więc wśród medialnych maskotek znajduje się obecny prezydent. Z kolei druga grupa, czyli cele, to ludzie, którzy będą demonizowani od początku do końca, czego by nie zrobili, tak jak to było w przypadku George'a W. Busha. Celem stajesz się choćby tylko i wyłącznie dlatego, że jesteś konserwatystą. Doskonale ta różnica była widoczna w czasie kampanii prezydenckiej. Media praktycznie nie zajmowały się związkami Obamy z Jeremym Wrightem, wyjątkowo rasistowskim, nienawistnym, jawnie antyamerykańskim pastorem kościoła w Chicago, do którego uczęszczał Obama. Błyskawicznie rozgrzeszono go także z powiązań z Williamem Ayersem i Berdanine Dorn, którzy przyznali się do tworzenia krajowej organizacji terrorystycznej. Wyobraźmy sobie, że John McCain miałby podobne powiązania, na pewno zostałby zmieciony ze sceny w 24 godziny. Jednak jak widzimy, wobec Obamy zastosowano podwójne standardy.
Może po prostu Barack Obama jest tak wysoce skuteczny w pracy z mediami.
- To prawda. Obama przez długi czas przygotowywał się do umiejętnej prezentacji w mediach. Jest mistrzem w kreowaniu swojego wizerunku. Bardzo dobrze udało mu się zaprezentować jako reformator. Więc jeśli ktoś jawi się jako reformator, oczekujemy, że jest coś do naprawienia. Nowy prezydent jawi się więc nam jako propagator tzw. postępowego światopoglądu politycznego. Za tym hasłem kryje się zaś całkowite odwrócenie tradycyjnej kultury, ekonomii i polityki. A więc czeka nas całkowite otwarcie na aborcję, małżeństwa homoseksualne, amnestię dla nielegalnych imigrantów, pomawianie tradycyjnych religii (za wyjątkiem islamu, by go za bardzo nie drażnić). Reforma ekonomii oznacza rozdawnictwo bogactw. Zaś w polityce ograniczenie swobód obywatelskich w imię tzw. publicznego dobra.
Wypowiada się Pan bardzo krytycznie na temat nowego prezydenta. Jednak światowa opinia publiczna, podobnie jak amerykańska, z entuzjazmem powitała pierwszego ciemnoskórego przywódcę USA.
- Ameryka jest swoistym tyglem kulturowym, który łączy najróżniejsze narodowości i ich kultury. Mamy przecież włoskich Amerykanów, irlandzkich Amerykanów, polskich Amerykanów, Afroamerykanów i oczywiście rdzennych Amerykanów, czyli Indian. W tym tyglu nie zapominają jednak o swoim pochodzeniu, jednocześnie asymilując się z innymi kulturami, często wykraczając poza swoje i w ten sposób tworzą wyjątkowe amerykańskie społeczeństwo. Obama, wciąż podkreślając swoje afrykańskie pochodzenie, znów nieco uwypuklił te podziały, tworząc linię Afroamerykanie - cała reszta. W moim przekonaniu, nie jest to konstruktywna postawa w kontekście całego społeczeństwa. Jego historia jest bardzo ciekawa, różnorodność miejsc, kultur i religii, w jakich się wychowywał, może być jego politycznym atutem. Jednak takie wyraziste tworzenie linii podziału w społeczeństwie może okazać się zgubne. Zwłaszcza że już pojawili się politycy, którzy kwestionują autentyczność dokumentów, które mówią o tym, iż obecny prezydent urodził się na Hawajach, a więc jest obywatelem USA.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-01-31
Autor: wa