Być w trójce rankingu
Treść
Rozmowa z tenisistą Mariuszem Fyrstenbergiem
Po czym można poznać dobry debel; taki, który jest w stanie dojść na szczyt albo przynajmniej w jego pobliże?
- Często się zastanawialiśmy, czy dobry debel powinien przypominać "małżeństwo", czy też nie jest to koniecznie. Wystarczy być profesjonalistą, nawet niezbyt się lubić. Dziś obaj z Marcinem Matkowskim jesteśmy przekonani, że nie tylko relacje na korcie, ale i poza nim są niezwykle istotne. O wiele łatwiej pokonywać przeszkody i myśleć o wielkich celach, gdy stojący obok kolega czy koleżanka jest kimś bliskim. To podstawa do współpracy. Jak w dobrym małżeństwie trzeba wszystko sobie mówić, także rzeczy niezbyt miłe, leżące na sercu. Nie ma miejsca na tajemnice, które prędzej czy później i tak wyjdą. Jeśli uważam, że powinniśmy grać lub trenować coś innego, to od razu informuję o tym Marcina, i na odwrót. Oczywiście to nie wszystko, na dobry debel składa się mnóstwo czynników, niuansów. O umiejętnościach nie wspominam, to oczywiste. Kluczowe jest zgranie, poznanie swoich słabych stron i skuteczne krycie ich przed przeciwnikami. Trzeba być nieobliczalnym, bardzo dużo poruszać się przy siatce, zmieniać rotację serwisu itd.
Długo trwa proces zgrywania się, docierania?
- Nie ma konkretnych ram czasowych, po których można powiedzieć, że para jest zgrana i może stanąć do walki o zwycięstwo w Wielkim Szlemie. W tym procesie ważny jest każdy miesiąc, każdy tydzień. Nieprzypadkowo bliźniacy Bryanowie kilka sezonów z rzędu kończyli sezon na pierwszym miejscu, choć nie są kompletnymi zawodnikami. Grają ze sobą przez całe życie, to ich gigantyczna przewaga. Debel zgrywa się przez cały czas, ciągle szlifuje nowe zagrania i obserwuje, co szykują inne pary. Istotne w tym wszystkim jest nauczyć się przegrywać, by za niepowodzenie nigdy nie zrzucać winy na partnera. My po kiepskim meczu nigdy niczego sobie nie wyrzucamy, nawet nie musimy rozmawiać. Sami doskonale wiemy, co złego zrobiliśmy, kto akurat zagrał słabiej. Nie jest to łatwe, bywają trudne chwile, zwłaszcza jak przegra się kilka meczów z rzędu w pierwszych rundach ważnych turniejów. Trzeba to przetrzymać i żyć dalej.
Z jaką najtrudniejszą przeszkodą musieliście sobie dotychczas radzić?
- Szczerze? Najtrudniej było na początku, gdy mieliśmy po 10-11 lat i dopiero rozpoczynaliśmy poważną przygodę z tenisem. Nie jest tajemnicą, że warunki do uprawiania tej dyscypliny w Polsce były tragiczne i nadal są bardzo kiepskie. Latem jeszcze jakoś można sobie poradzić, kortów niby nie brakuje, ale zimą jest już dramat. To jest podstawowa bolączka, z jaką musieliśmy sobie radzić i z jaką ciągle muszą radzić sobie dzieci. Trudne było przejście z tenisa juniorskiego do seniorskiego, to gigantyczny przeskok, można się zniechęcić. Jednak mieliśmy sporo szczęścia, w przełomowych dla nas okresach pojawił się w Polskim Związki Tenisowym sponsor, który opłacał koszty wyjazdów na turnieje. Korzystaliśmy z tego my, korzystały siostry Urszula i Agnieszka Radwańskie, Łukasz Kubot.
Ogromnym problemem jest brak tenisowych tradycji, programów, na których można by się opierać. Proszę zauważyć, ja w pewnym momencie trenowałem w Hiszpanii, Marcin w USA, Łukasz w Austrii lub Czechach, a siostry Radwańskie w Niemczech. Czy to o czymś nie świadczy?
Kto, Pana zdaniem, jest obecnie parą numer jeden na świecie?
- Daniel Nestor i Nenad Zimonjic. Mają ogromny potencjał, większy niż np. Bryanowie. Są tenisistami niemal kompletnymi, rzadko popełniają błędy.
W zeszłym sezonie kilka razy znaleźliście jednak na nich sposób, co świadczy także o tkwiącym w Was potencjale.
- Ale wciąż brakuje nam doświadczenia, jakie mają oni. O ile w singlu dominuje przygotowanie fizyczne, jest bardziej schematyczny, o tyle w deblu na plan pierwszy wysuwa się doświadczenie, myślenie na korcie. Debel jest nieobliczalny, zaskakujący w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kanadyjczyk i Serb grają ze sobą od wielu lat, to ich wielki atut. A przy okazji prezentują świetny tenis, znakomicie się ich ogląda, fantastycznie returnują. Tego też nam brakuje.
To zatem jedna z rezerw, dostrzega Pan kolejne?
- Oczywiście. Cały czas pracujemy nad stroną mentalną, musimy spokojniej podchodzić do największych imprez, koncentrować się nie na całości, tylko danej piłce, danym zagraniu. Wywieraliśmy dotychczas na siebie za dużą presję, za szybko chcieliśmy być bardzo wysoko, nie ósmą, ale drugą, trzecią parą na świecie. Na każdym wielkim turnieju mierzyliśmy co najmniej w półfinał i to był błąd. Sportowiec, nie tylko tenisista, powinien raczej myśleć nie o tym, co czeka go za kilka, kilkanaście dni, tylko o najbliższym meczu, koncentrować się na każdej sekundzie, każdej piłce.
Stąd brały się Wasze wahania formy? Zwycięstwa z wielkimi i zaskakujące porażki z dużo niżej notowanymi rywalami?
- W dużej mierze tak. Jesteśmy w stanie wygrać z każdym, ale i przegrać z parą o wiele słabszą. Kwestie mentalne były tu istotne, ale mamy i inne rezerwy, choćby w przygotowaniu fizycznym, nad którym nieustannie pracujemy. Poza tym idziemy jednak do przodu, rozwijamy się, co nas cieszy. Poprzedni sezon zostawił w nas mieszane odczucia, ale uważam, że nasza gra wyglądała lepiej. Mamy agresywny serwis, w ogóle poczynamy sobie na korcie w takim stylu, zdecydowanie. Poprawiliśmy grę przy siatce. Pod koniec sezonu przekonaliśmy się, jak istotna jest obecność trenera. Byliśmy jednym z niewielu debli, który na wielkie imprezy jeździł bez szkoleniowca. Gdy obok nas pojawił się Radosław Szymanik, wykonaliśmy spory krok do przodu. Mądry i kompetentny człowiek stojący z boku jest w stanie dostrzec rzeczy, które nam z głębi kortu umykają. Poza tym podróżując przez 10 miesięcy w roku, odczuwa się zmęczenie i znużenie, czasem najzwyczajniej w świecie nie chce się wyjść na kort, by popracować. Trener jest od tego, by stanowczo zażądać - od tej do tej godziny robimy to i to i nie ma zmiłuj się (śmiech).
Wkrótce rozpoczyna się Australian Open, pierwszy w roku turniej Wielkiego Szlema. W 2006 r. awansowaliście w Melbourne aż do półfinału, powtórka jest realna?
- Przy dobrym dniu stać nas na wszystko. W poprzednim roku Wielki Szlem był w naszym wykonaniu kiepski, potrafiliśmy wygrać mocno obsadzony turniej w Eastbourne, by kilka dni później odpaść w pierwszej rundzie Wimbledonu. Teraz chcielibyśmy podobnych wahań uniknąć. Mamy taki ambitny plan, nadzieję, aby na koniec roku znaleźć się w trójce najlepszych debli świata. I żeby go zrealizować, musimy na Wielkich Szlemach zachodzić daleko. Począwszy od Melbourne.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski od lat zaliczają się do światowej elity w grze podwójnej. Nasz "eksportowy" debel może się pochwalić zwycięstwami w dziesięciu turniejach cyklu ATP, w tym jednym rangi Masters Series - w październiku 2008 r. triumfowali w Madrycie. W ubiegłym roku wygrali dwie imprezy, w Eastbourne oraz Kuala Lumpur, po raz trzeci w karierze wystąpili też w kończącym sezon Turnieju Masters dla ośmiu najlepszych debli świata. W Wielkim Szlemie największy sukces świętowali w 2006 r., gdy dotarli do półfinału Australian Open. Rok temu w Melbourne grali w ćwierćfinale.
Pisk
Nasz Dziennik 2010-01-14 nr 11
Autor: jc