Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Brat January

Treść

Najczęstszą i niezawodną przyczyną powołania są dobre rodziny. Obecne czasy tylko potwierdzają klasyczną zasadę, że dobra rodzina to ponad 50% powołania zakonnego.

Z takiej kochającej się – by nie rzec wzorcowej rodziny – pochodził br. January. Był jedynakiem, co – jak wiadomo – nie jest bez znaczenia dla psychiki, ma jednak swoje plusy i minusy. Z jednej strony wzrastał, przynajmniej teoretycznie, w idealnej, sielskiej atmosferze miłości. Z drugiej strony, zawsze chcąc nie chcąc był w centrum. Na szczęście czynił to z wdziękiem, głównie poprzez wrodzoną ruchliwość i ciekawość świata. Dla wielu była to jednak klasyczna nadpobudliwość, jak to określają niektórzy fachowo: ADHD. Nie mógł wytrzymać, by czegoś nie skomentować, by nie odezwać się do mijanej osoby. Nawet sam z siebie poruszał rękoma, nogami – uśmiechał się do siebie, niekiedy coś do siebie mówił. Dla pełni jego charakterystyki trzeba dodać, że nosił w sobie skazę chorobową. Jego krwi brakowało jakiegoś składnika, który musiał stale uzupełniać zażywając określone leki. Co jakiś czas udawał się na badania kontrolne. Musiał przestrzegać diety. No i zdarzały mu się momenty zasłabnięć, czy złego samopoczucia. Przyznać trzeba, że znosił to dzielnie, niekiedy zachowując humor mimo wszystko.

W tym niełatwym kontekście urzekało jego wielkie zaangażowanie w sprawy klasztoru – nawet, jeśli czasami było może zbyt spontaniczne i samowolne. Miał wiele pomysłów. Chciał wiele zdziałać. Jak to jednak często w takich przypadkach bywa, gorzej było z koordynacją tych własnych pomysłów z wolą przełożonych i z przyjętymi przez innych ustaleniami. Pogarszała to wspomniana, wrodzona ruchliwość br. Januarego. Poprzez nią nie można powiedzieć, by „grzeszył” solidnością. Raczej określano go jako niefrasobliwego – nie traktując w konsekwencji zbyt poważnie. Dochodziła do tego sprawa wrodzonej emocjonalności i żywości reakcji. Nie były one groźne, ale nasz bohater potrafił walnąć pięścią w ścianę, czy – niby w żartach – skomentować coś nie do końca po zakonnemu. Przywoływany do porządku owszem, uznawał swoją winę. Przepraszał i obiecywał poprawę. Niestety, emocje i wrodzona spontaniczność za chwilę znowu dawały o sobie znać. Tak było np. z odbieraniem telefonów. Z zasady ich po prostu… nie odbierał.  Gdy zwracano mu uwagę, że prowadzi to do niepotrzebnych napięć, obiecywał poprawę – po czym… znów nic się nie zmieniało.


Trzeba przyznać, że – zwłaszcza w rozmowach z przełożonymi – br. January był bardzo otwarty i zatroskany o swą postawę. Cieszył się, gdy ktoś powiedział mu coś konkretnego o jego zachowaniu – nawet, gdy była to opinia negatywna. W sumie miał o sobie nie najlepsze zdanie. Ufał jednak, że ostatecznie bardziej jest akceptowany, niż nielubiany. I miał rację, bo jego naturalna pogodność nie mogła nie zjednywać życzliwości


Wzruszające było, jak – najczęściej po wieczornych modlitwach – …”nieruchomiał” przed Panem Jezusem. „Nieruchomiał” to może za dużo powiedziane – bo jednak sporo się wiercił, poprawiał, skubał po twarzy, a nawet rozglądał w tę lub w tamtą stronę. No i trzeba powiedzieć, że nie klękał, lecz siedział w ławce. Oprócz w/w wspomnianej dolegliwości miał bowiem problemy ze stawami. Nie rozumieli tego starsi Współbracia, odbierając taką postawę jako kolejny przykład dekadencji duchowości i ofiarności młodego pokolenia. Mimo tego br. January wiernie siadał przed Panem Jezusem. Na jego twarzy widać było wtedy rzadki pokój.

Długo by opowiadać o jej staraniach by, przeprowadzić ten czy inny pomysł. Zawsze szanował odpowiednich klasztornych „urzędniczków”. Co chwilę zasypywał ich nowymi propozycjami. Przedstawiał argument, pokazywał sposoby, jak daną rzecz osiągnąć. Ostatecznie jednak wyprowadzało to słuchaczy z cierpliwości. Br. January jednak „wyrzucony drzwiami wracał oknem”. Piękne było, że nie ulegał zniechęceniu. Widząc i ceniąc to, jego przełożony wiele wysiłku i czasu wkładał w to, by wytłumaczyć mu, dlaczego jeden czy drugi brat zachowuje się tak a nie inaczej, dlaczego podjęto taką, a nie inną decyzję. W gruncie rzeczy chodziło, by nie zgasić ognia zaangażowania naszego bohatera. Zdawało się bowiem, że w jego osobie spotykały się dwie gorliwości, o których jasno pisał w swej Regule  św. Benedykt: „Podobnie jak istnieje zawziętość zła i gorzka, która oddala od Boga i prowadzi do piekła, tak jest i gorliwość dobra, która oddala od grzechów, a prowadzi do Boga i do życia wiecznego” (RB 72, 1-2). Oczywiście, łatwo o tym napisać. Znając br. Januarego można było zrozumieć, jak wiele z tych gorliwości wynikać może z uwarunkowania temperamentowego.

Chciałoby się tylko postawić pytanie: do jakiego stopnia można liczyć na wewnętrzne, lub przynajmniej zewnętrzne „uspokojenie się”, przynajmniej „kiedyś” tego brata? Pozostanie na zawsze tak ruchliwym i przez to mało wiarygodnym?  Dokąd można tolerować ewidentne, choć drobne i z pozoru niewinne naruszania zasad milczenia i dyscypliny klasztornej? Br. January uważał na przykład za coś oczywistego porozmawianie z rodzicami czy znajomymi, którzy go odwiedzali. Problem tylko, że nie powiadamiał o tym (a dokładniej: nie poprosił o pozwolenie) przełożonych.

Ktoś powiedział, że lepsza jest nadaktywność od obojętności. Może można by spróbować wykorzystać ją jako środek motywujący i mobilizujący innych, mniej zaangażowanych mnichów, integrując w ten sposób naszego bohatera w dynamizmy wspólnotowe. Bo, tak prawdę mówiąc, to nie jest tak, że jego postawa burzy „święty spokój” współbraci. Często okazuje się dla nich po prostu… wyrzutem sumienia.


Bernard Sawicki OSB – absolwent Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie (teoria muzyki, fortepian). Od 1994 r. profes opactwa tynieckiego, gdzie w r. 2000 przyjął święcenia kapłańskie, a w latach 2005-2013 był opatem. Studiował teologię w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz w Ateneum św. Anzelma w Rzymie, gdzie obecnie wykłada. Autor felietonów Selfie z Regułą. Benedyktyńskie motywy codzienności oraz innych publikacji.

Źródło: ps-po.pl, 28 sierpnia 2019

Autor: mj

Tagi: Brat January