Przejdź do treści
Przejdź do stopki

"Branka" do szkół

Treść

Z dr Barbarą Kiereś, pedagogiem i psychologiem z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, rozmawia Maria Cholewińska Co Pani sądzi o propozycji MEN, żeby obniżyć wiek edukacji szkolnej do szóstego roku życia? - Propozycja objęcia sześciolatków obowiązkiem szkolnym, którą uzasadnia się tzw. wyrównywaniem szans, rodzi poważne wątpliwości. Po pierwsze, implicite zawarte jest w niej założenie, że większość rodzin w Polsce to rodziny, które nie potrafią same poradzić sobie z własnymi dziećmi i potrzebują pomocy państwowej. Bo skoro mówi się, że potrzebne jest wyrównywanie szans i kieruje się tę propozycję jako obowiązek do wszystkich dzieci, to zakłada się, iż wszystkie - a co najmniej większość - tego potrzebują. A doświadczenie przecież pokazuje, że jest to nieprawda: wbrew tym medialnym przekazom należy twierdzić, iż w Polsce jest bardzo dużo dobrych rodzin, które same realizują swoje naturalne cele i zadania. Drugą wątpliwość budzi kryjące się pod tą tezą założenie, że dom rodzinny nie jest w stanie wypełnić zadań edukacyjno-wychowaczych wobec sześciolatków! Również i tu praktyka pokazuje, iż jest to nieprawda: każda normalna rodzina, świadoma celów i zadań, jakie ma wypełnić, radzi sobie z wychowaniem sześciolatków. Ja jestem pedagogiem i psychologiem, wychowałam troje dzieci. Wszystkie musiały chodzić jako sześciolatki do zerówki - i nic znaczącego z tego nie wynikało dla rozwoju moich dzieci! Mamy już w Polsce takie doświadczenia, że są rodziny (oczywiście odpowiednio przygotowane), które same uczą własne dzieci, bez posyłania do szkoły. A w Stanach Zjednoczonych podobno już kilka milionów dzieci pobiera edukację pod kontrolą rodziców właśnie w domu. Rodzice w ten sposób chronią swoje dzieci przed wpływem wychowania szkół "libertyńskich" - z poczucia jakiejś takiej odpowiedzialności za nie. Co - Pani zdaniem - jest najbardziej niepokojące? - Obydwa wcześniej wspomniane założenia deprecjonują rodzinę, podważając jej ważność dla rozwoju dziecka. Kwestionują to, że rodzina jest naturalnym, pierwszym środowiskiem dla dziecka. Państwo ma służyć rodzinie - a służyć to realizować dobro rodziny. Ale nie przez zastępowanie jej, tylko przez umacnianie w taki sposób, by sama mogła realizować te zadania, które ma wypełniać z natury. Ta propozycja w sposób dosyć poważny narusza przekonanie rodziny o jej ważności dla dziecka. To jest pierwsza sprawa - czyli dobro rodziny. Budzą się także duże wątpliwości w kontekście dobra samego dziecka. Przede wszystkim trzeba zauważyć, że ten projekt nie uwzględnia indywidualnego rytmu rozwojowego poszczególnych dzieci. Tutaj zakłada się - i to jest antypedagogika! - że dziecko jest dojrzałym, już ukształtowanym człowiekiem, i można je traktować jak każdego dorosłego. A przecież jest zupełnie inaczej: dziecko powoli dorasta do pewnych sytuacji, do wymagań społecznych, do poddania się ocenom i normom panującym w jakimś nowym środowisku. Żeby sprostać tym wymaganiom, potrzebna jest duża odporność psychofizyczna dziecka. A nie każdy sześciolatek jest w stanie zmierzyć się z tymi wymaganiami bez jakiegoś takiego niebezpieczeństwa naruszenia delikatnej struktury psychofizycznej. Dlaczego sześć lat to zbyt wcześnie na edukację szkolną? - Chodzi przede wszystkim o to, żeby dziecku nie skracać dzieciństwa, żeby go zbyt wcześnie nie wyrywać z domu rodzinnego. Pierwsze lata życia dziecka są niezwykle ważne: ono musi mieć poczucie bezpieczeństwa, obecność mamy, taty, jednym słowem - musi mieć dom rodzinny. Dlatego wszystkie działania, które w jakiś sposób naruszają to poczucie bezpieczeństwa dziecka, wprowadzając przedwcześnie jakąś presję na dziecko, jakąś ocenę - mogą wpłynąć na nie destabilizująco. Trzeba więc zachować pewną czujność, żeby nie wyrwać za wcześnie dziecka z domu. Musimy mieć również świadomość tego, że nasza tradycja - cywilizacji łacińskiej, tradycja realistyczna, począwszy od Arystotelesa, zawsze podkreślała doniosłość wychowania rodzinnego. Warto zaznaczyć, iż w ramach tej tradycji zawsze podawało się siódmy rok życia jako taki wiek, kiedy dziecko powinno rozpocząć naukę w szkole! Ale przecież w wielu państwach dzieci idą do szkoły jeszcze wcześniej. Czy jest więc czym się martwić? - Można mieć duże obawy, że pomysł ten, uwzględniający właśnie trendy europejskie, pociągnie za sobą kolejne kroki: obowiązkowe przedszkole jako kolejną państwową edukację, co już ma miejsce w niektórych krajach europejskich. Myślę, iż chodzi głównie o to, żeby obserwować sytuację - ponieważ są pewne podstawy dla naszego zaniepokojenia, czy to wszystko nie pójdzie w tym kierunku i u nas. Teraz wyśle się do szkoły sześciolatki, a potem się powie, że przedszkole jest też obowiązkowe, że dom rodzinny nie spełnia swojego zadania. I chodziłoby o dopilnowanie, żeby w żaden sposób nie podważać ważności i doniosłości tego, co się dzieje w rodzinie. Żeby nie zapominać, że nie każda rodzina jest patologiczna, że nie może być przełożenia akcentów na wychowanie państwowe kosztem rodzinnego. Podsumowując: trzeba po prostu zachować czujność i nie dać się wprowadzić w takie działania i decyzje, które zaburzą pewną naturalność - a takim naturalnym dla dziecka środowiskiem jest przede wszystkim rodzina. Powiedziała Pani, że przedszkole nie powinno być obowiązkowe. Jednakże bardzo często można spotkać się ze stwierdzeniem, że dzieci, które nie chodzą do przedszkola, są mniej uspołecznione. - To wszystko zależy od rodziny. Normalna rodzina, świadoma swoich celów i zadań, socjalizuje dziecko w sposób naturalny: jeśli są członkowie rodziny, jeśli rodzina jest wspólnotą, jeśli jest więcej dzieci. A nawet, jak jest jedno, to rodzice dbają o to, żeby miało ono kontakty z innymi dziećmi spoza rodziny. Nie ma czegoś takiego, że tutaj dziecko jest jakoś uboższe. A co dzisiaj się obserwuje? Rodzice mają poczucie winy, kiedy nie posyłają dziecka do przedszkola! Nie posyłają, bo nie muszą - na przykład mama jest w domu, nie pracuje albo też oboje rodzice zamiennie zajmują się dzieckiem. Ale media sprawiają, że rodzice często właśnie z tego powodu mają poczucie winy. To jest niewiarygodne, iż w ogóle coś takiego ma miejsce! Nasuwają się pytania, o co w tym wszystkim chodzi? - Można sobie to spróbować wyobrazić: dziecko idzie do szkoły, a kobieta do pracy. To prowadzi do rozbicia rodziny, do jej "zatomizowania". Kolejne pytanie: dlaczego? Ponieważ spójna, dobra rodzina powoduje odporność jej członków na wszelkie manipulacje płynące z zewnątrz, na wszelkie totalitarne, utopijne działania. Także i od tej strony można spojrzeć na ten problem. I w związku z tym za mało chyba sobie uświadamiamy, że takie działania towarzyszyły wszystkim utopiom, czyli idealnym wizjom państw, tworzonym przez filozofów i literatów. Chodziło o jak najwcześniejsze zabranie dzieci spod kontroli rodziców i oddanie ich pod kontrolę państwa. Wtedy oczywiście działa technologia społeczna: im wcześniej mamy dzieci, tym większy jest nasz wpływ na to dziecko. Explicite to nie jest wyrażone, ale do tego to się sprowadza, żeby państwo miało większą kontrolę nad dzieckiem niż rodzice. Żeby ktoś zaczynał coraz wcześniej kontrolować, prowadzić nasze dzieci. W tym momencie nie da się udowodnić, że tak rzeczywiście jest, ale możemy mieć tutaj takie obawy. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-03-06

Autor: wa