Bolesna lekcja
Treść
Za sprawą silnego oporu irackiego podziemia zbrojnego amerykańska agresja na Irak stała się dla amerykańskich sztabowców i wojskowych ekspertów wielkim i pod wieloma względami nieoczekiwanym poligonem. Wojna w Iraku z całą bezwględnością obnażyła błędy w taktyce i słabości, a raczej nieprzystosowanie amerykańskiego uzbrojenia do panujących tam warunków bojowych.
Każda wojna jest dla sztabów wielkich armii i analityków wojskowych poligonem doświadczalnym. Dopiero tu, w ogniu prawdziwych walk, sprawdzają się dowódcy, żołnierze i używany przez nich sprzęt. O ile obecnie armia USA dzięki swej ogromnej przewadze technicznej potrafi uporać się z każdą regularną armią świata, to nie jest ona w pełni przygotowana do kontrolowania opanowanych terenów, a w szczególności gęsto zaludnionych terenów miejskich. Do 2010 r. w miastach będzie mieszkało ponad 75 proc. światowej populacji, i to właśnie one mogą stać się w przyszłości teatrem ewentualnych działań zbrojnych.
Konflikty zbrojne w Afganistanie, Iraku czy Czeczenii jeszcze raz przypomniały sztabom wielu armii, że niektórych przeciwników można wprawdzie pobić w otwartym polu, ale nie można ich pokonać. Zacięte walki prowadzone przez Rosjan w Czeczenii o zdobycie stolicy republiki Groznego czy obecne walki Amerykanów w Iraku potwierdzają tylko to, przed czym ostrzegali sztabowców analitycy wojskowi. Twierdzili oni, że w tzw. wojnie asymetrycznej słabszy militarnie przeciwnik będzie starał się wciągnąć nowoczesną armię swojego przeciwnika do walk w gęsto zaludnionych obszarach miejskich, by choć w ten sposób zmniejszyć jego ogromną przewagę techniczną.
Błędna taktyka i zły dobór środków
Obecne walki z irackim ruchem oporu udowodniły, że Amerykanie nie mają wystarczającej liczby piechoty do walk w mieście. Amerykańska doktryna wojenna jak dotąd zalecała omijanie miast i dobrze umocnionych odcinków obrony nieprzyjaciela. Z tego też powodu nie przywiązywano tam zbyt wielkiej wagi do szkolenia żołnierzy w walkach w mieście. W efekcie bez przesady można powiedzieć, że w większości miast środkowego Iraku dominują powstańcy.
W sytuacji, gdy 90 proc. walk odbywa się na dystansie nie większym niż 50 metrów, Amerykanie nie mogą używać swojej ogromnej przewagi ogniowej w postaci wsparcia lotniczego i artyleryjskiego. Pojawia się coraz więcej głosów nawołujących do wprowadzenia większego kalibru broni strzeleckiej, bo używany obecnie kaliber 5,56 milimetra, w przeciwieństwie do starego kalibru 7,62 milimetra, ma zbyt małą moc obalającą na bliższych dystansach i gorzej penetruje kamizelki kuloodporne. Nie jest też w stanie przebijać lekkich przeszkód terenowych w postaci ceglanych ścianek czy drewnianych konstrukcji budynków. Mniejszy kaliber pozwala jednak żołnierzom zabierać ze sobą większe zapasy amunicji ze względu na jej mniejszą wagę. Dlatego Amerykanie przygotowują wprowadzenie nowego kalibru 6,8 milimetra i nowego karabinka szturmowego XM8 przy współpracy z niemiecką firmą Heckler&Koch.
By unikać ofiar wśród ludności cywilnej i obniżać morale wroga, coraz większą uwagę zwraca się na wyszkolenie i wprowadzenie do walk w mieście snajperów. Ich doskonałe wyszkolenie i sprzęt noktowizyjny pozwalają im na prowadzenie skutecznego ognia i zbieranie ważnych informacji wywiadowczych. Wprowadzone do użycia karabiny snajperskie o kalibrze 12,7 milimetra pozwalają niszczyć wroga z bezpiecznej odległości nawet na dystansie powyżej dwu kilometrów. Prawdziwy rekord pobił tu kanadyjski snajper, który w Afganistanie z odległości 2400 m zabił całą, kilkuosobową obsługę moździerza.
Niedobory sprzętu i mankamenty techniki
To właśnie ataki z moździerzy i przydrożne improwizowane ładunki wybuchowe stały się największym zagrożeniem dla okupacyjnych wojsk w Iraku. Do rozbrajania przydrożnych ładunków wybuchowych Amerykanie starają się używać zdalnie sterowanych robotów (UGV). Na nieszczęście dla nich w Iraku mają ich tylko 150 sztuk. W efekcie aż w pięciu różnych firmach zamówili dodatkowe dostawy. Roboty te są zdalnie sterowane przy pomocy kabla lub fal radiowych i mają wagę poniżej 100 kg.
Amerykanie nauczyli się już szybko reagować na ataki moździerzowe. Dzięki małym przenośnym komputerom w ciągu kilku minut potrafią zlokalizować miejsce, skąd odpalane są na nich pociski moździerzowe, i skutecznie odpowiedzieć na nie swoim ogniem. Najwięcej jednak strachu wzbudzają wśród żołnierzy sił okupacyjnych rosyjskie granatniki RPG-7. Ich nowe zmodyfikowane głowice nowej generacji V1 i VR potrafią z bliskiej odległości przebić każdy pancerz. To m.in. użycie tych unowocześnionych granatników oraz perspektywa prowadzenia w przyszłości częstszych walk w miastach spowodowały decyzję Pentagonu o pozostawieniu na wyposażeniu armii aż do 2030 r. ciężkiego
65-tonowego czołgu Abrams M1A2.
Konieczność ukrywania się za grubszym pancerzem wymusiła okładanie płytami kompozytowymi lekkich wozów transportowych HMMW. Ma to je przynajmniej chronić przed ogniem z karabinów AK-47 i ręcznych karabinów maszynowych. Niestety, tego dodatkowego obciążenia bardzo często nie wytrzymują tylne mosty. By chronić pod pancerzem swoich żołnierzy Amerykanie ściągają do Iraku transportery gąsienicowe M2 Bradly i transportery kołowe Styker. Jednak poważnym mankamentem transporterów gąsienicowych jest to, że są zbyt hałaśliwe, przez co zdradzają swoją obecność. Największą ich wadą jest jednak to, że po 1200 kilometrach trzeba im zmieniać gąsienice, a tych już zaczyna brakować w magazynach wojskowych.
Stosunkowo dobrze w irackich warunkach bojowych sprawdzają się transportery kołowe Stryker. Są one szybkie i ciche, i w miarę dobrze opancerzone. Każdy z takich wozów ma swój osobisty komputer pokładowy i jest połączony z innymi wozami przez internet z wykorzystaniem połączeń satelitarnych.
Człowiek jest niezastąpiony
O ile przemysł amerykański potrafi szybko się uporać z produkcją nowego czy modernizacją starego sprzętu, o tyle największym problemem armii amerykańskiej jest szybkie wyszkolenie nowych żołnierzy. W wojnach o ograniczonym zasięgu główna rola przypadnie lotnictwu i jednostkom specjalnym. To właśnie wyszkolenie żołnierzy jednostek specjalnych jest najtrudniejszym zadaniem, przed jakim staje obecnie armia amerykańska. Nie chodzi tu o jednostki spadochronowe czy żołnierzy piechoty morskiej, lecz o żołnierzy podlegających Dowództwu Specjalnych Operacji. Muszą oni biegle władać kilkoma językami, orientować się w lokalnej kulturze i układach politycznych, posługiwać się najnowszym sprzętem z dziedziny elektroniki, przetrwać na terenie wroga w małych kilkuosobowych pododdziałach. Co roku szkolenie w amerykańskich Navy Seals kończy 1000 żołnierzy, a Special Forces 550. Obecnie w USA jest ich ponad pięć tysięcy. Są oni wspomagani przez kilka tysięcy pilotów i cywilnych specjalistów. To na nich głównie spoczywa walka z grupami terrorystycznymi i wykonywanie najtrudniejszych zadań w małych konfliktach lokalnych, na jakie świat będzie skazany w ciągu najbliższych
20 lat, aż do czasu, gdy nad światem zawiśnie cień chińskiej hegemonii.
Krzysztof Niewola
Nasz Dziennik 15-06-2004
Autor: DW