Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Bez miłości nie da się budować

Treść

Wprawdzie porównywanie teatralnej wersji "Sonaty jesiennej" Ingmara Bergmana do filmu nie ma większego sensu, albowiem są to przecież dwa autonomiczne byty, dwie różne sztuki, to jednak nie sposób uciec od takich porównań. To się może udać tylko tym, którzy filmu nie widzieli. Myślę tu zwłaszcza o tym najmłodszym pokoleniu, o młodzieży stanowiącej publiczność teatralną. Choć z drugiej strony, młode pokolenie pewnie zupełnie inaczej odbiera ten spektakl aniżeli tzw. dojrzała widownia. Wynika to nie tylko z różnicy doświadczeń między pokoleniami, ale przede wszystkim stąd, że ci młodzi ludzie na ogół wychowywani są dziś (bo teatr ciągle silnie oddziałuje na formowanie się mentalności młodzieży, jej gustów estetycznych i osobowych) przez diametralnie inne przedstawienia aniżeli "Sonata jesienna" w Ateneum. Ten spektakl nie ma w sobie nic z obowiązującej dziś mody na antyteatr, antykulturę i antyestetykę.

"Sonata jesienna" nawiązuje do coraz bardziej już zapominanego teatru prawdziwego. Takiego, gdzie miejsce pierwsze zajmuje tekst sztuki i aktorstwo psychologiczne, a nie rozbuchana, nasycona bezsensownymi gadżetami inscenizacja wynikająca z pychy reżysera próbującego w ten sposób zaznaczyć swoją obecność w teatrze. Ewelina Pietrowiak, mimo że jest reżyserką jeszcze bardzo młodą (w ubiegłym sezonie znakomicie zadebiutowała właśnie w tym teatrze "Pokojówkami"), to jednak nie dała się zwieść destrukcyjnej modzie wyniszczającej dziś teatr i nie kroczy w stadzie Klatów, Zadarów czy Kleczewskich. Można powiedzieć, że jest artystką osobną, robiącą to, co jej w duszy gra. Tym razem zagrał Ewelinie Pietrowiak właśnie Bergman. I to w jednym z jego trudniejszych teatralnie tekstów.
W samej warstwie fabularnej nie ma nic skomplikowanego, treść można przekazać dosłownie w kilku zdaniach. Oto po siedmiu latach Charlotta, światowej sławy pianistka, odwiedza swoją córkę Ewę, odpowiadając w ten sposób na jej zaproszenie. Zarówno Ewa, jak i jej mąż Wiktor pragną przyjąć Charlottę jak najserdeczniej, ale okazuje się to zupełnie niemożliwe, albowiem rozmowa matki z córką prowadzi do ostrego konfliktu, którego zadawnione powody dopiero teraz znajdują ujście. Charlotta, przyjeżdżając, nie wie, że spotka tu także swoją drugą córkę, nieuleczalnie chorą, sparaliżowaną Helenę, którą kiedyś oddała do zakładu i którą Ewa zabrała stamtąd, by opiekować się siostrą. Ta niespodzianka nie jest czymś miłym dla Charlotty, wręcz przeciwnie, przyspiesza jej wyjazd stąd. Choć dla Heleny spotkanie z matką jest przecież wielkim radosnym, uczuciowym przeżyciem. A jej nagły wyjazd, bez pożegnania, przyczyni się do cierpienia i raptownego pogorszenia stanu zdrowia.
Tak więc komplikacja "Sonaty jesiennej" tkwi nie w fabule, a w nagromadzeniu problemów, które wszystkie postaci noszą w sobie głęboko i nie mogą się od nich uwolnić. Bergman uwielbiał nawarstwiać problemy i nakładać je na barki aktorów. Aby to zrealizować na scenie, trzeba znaleźć takie środki, aby aktorzy mogli wyakcentować swoje wnętrze, swoją psyche, otworzyć swoją duszę. Ewelina Pietrowiak, wykorzystując niewielką przestrzeń Sceny na Dole, przebudowała ją - moim zdaniem - nie najszczęśliwiej, bo jakby na opak. Rozciągnęła miejsce gry wszerz, co spowodowało, iż odległość między jednym krańcem a drugim jest zbyt duża jak na tę sztukę i relacje między postaciami. Ponadto taka kompozycja przestrzeni gry jest dość niebezpieczna dla aktorów, albowiem te kilka rzędów widowni usytuowanej wzdłuż sceny jest w tak bliskiej odległości, że widzowie i aktorzy mogą się niemal dotykać. W tej sytuacji publiczność widzi prawie jak pod lupą każdy gest, mimikę, zmrużenie oczu, wyraz twarzy (a nawet uzębienie aktorów). Wprawdzie w filmie Bergmana kamera prawie nie schodziła z twarzy Ingrid Bergman grającej rolę matki i Liv Ullmann w roli Ewy, no ale to zupełnie inne środki przekazu, inny sposób grania aktorów, nie mówiąc już o tym, że Bergman wybrał do tych ról swoje dwie najlepsze aktorki, mające duże doświadczenie w rolach psychologicznych, wybitne artystki.
Tutaj rolę Charlotty gra Ewa Wiśniewska, zaś jej córkę Dorota Landowska (gościnnie w tym teatrze). Burzliwa, nocna rozmowa obu kobiet, będąca upustem nagromadzonego przez lata żalu córki do matki za to, że zajęta swoją karierą artystyczną opuściła obie córki, zostawiając je pod opieką ojca, ma tu kluczowe znaczenie. To przecież wspomnienie całego prawie dotychczasowego życia Ewy, formowanie jej osobowości, pragnienie miłości matki, której wciąż brakowało. Ewa nie miała w niej oparcia, wręcz przeciwnie, gdy jako młoda dziewczyna zakochała się, zaszła w ciążę i chciała wyjść za mąż, matka nakazała jej aborcję. To silny powód do nienawiści, którą córka żywi do matki.
Niestety, obie aktorki zbyt powierzchownymi środkami poprowadziły swoje role. Ewa Doroty Landowskiej wykrzyczała swoje kwestie, w ten sposób próbując pokazać narastającą nienawiść do matki, ale nie wybrzmiały te kwestie wiarygodnie. Ewa Wiśniewska gra Charlottę głównie gestem i sposobem poruszania się, czasem też tonacją głosu, ale niestety, jej twarz właściwie niewiele wyraża, nie wiemy, co dzieje się w jej sercu, w jej duszy, co tak naprawdę przeżywa. To tzw. granie "wprost", bez otoczki pewnej tajemnicy i niedopowiedzenia, umniejsza bogactwo wewnętrzne tej postaci, w jakie wyposażył ją autor.
Natomiast świetny, w pełni wiarygodny jest Krzysztof Gosztyła w roli męża Ewy. Ten wyciszony, kochający żonę człowiek, pogubił się gdzieś, czuje się głęboko nieszczęśliwy, bo traci wiarę, a przecież jest pastorem, który powinien innych podtrzymywać na duchu, dawać im nadzieję. Obciąża siebie niezawinionymi winami. To typowo Bergmanowska postać, nie w pierwszym planie, ale bardzo widoczna dzięki znakomicie poprowadzonej roli. Także znakomita jest Katarzyna Łochowska jako chora, niepełnosprawna Helena. Wprawdzie to zaledwie epizod, ale jakże wyraziście i przejmująco zagrany.
Temida Stankiewicz-Podhorecka

"Sonata jesienna" Ingmara Bergmana, przekł. Zygmunt Łanowski, reż. i scen. Ewelina Pietrowiak, kost. Zofia de Ines, oprac. muz. Michał Sikora.
Teatr Ateneum, Warszawa.
"Nasz Dziennik" 2007-12-05

Autor: wa