Bejrut pod ostrzałem
Treść
Na Bejrut spadły pociski wystrzelone z izraelskich okrętów. Ich wybuchy wywołały panikę, odłamki niszczyły samochody, ściany domów, szyby w oknach. W centralnie położonej dzielnicy Koreitem trafiły w stację przekaźnikową Radia Liban, umieszczoną na starej, nieużywanej od lat latarni morskiej. W jej pobliżu znajduje się Ambasada Arabii Saudyjskiej, Libański Uniwersytet Amerykański oraz francuska szkoła.
Nad południowym Bejrutem przeleciały izraelskie samoloty. Rozrzucały ulotki: "Do mieszkańców Haj al-Sollum, Burdż al-Baradżneh i Szijah, dla waszego własnego bezpieczeństwa, musicie natychmiast ewakuować się z tych rejonów, opuścić wszystkie obszary, na których elementy Hezbollahu prowadzą działania terrorystyczne".
Te dzielnice uznawane są za bazy Hezbollahu i były już bombardowane przez Izraelczyków. Opuściły je tysiące ludzi, a teraz wśród pozostałych mieszkańców panika wybuchła na nowo.
Sytuacja Libańczyków staje się coraz bardziej dramatyczna. Organizacje humanitarne podkreślają, że zapowiedź Izraela o niszczeniu wszelkich pojazdów poruszających się po libańskich drogach uniemożliwia dostarczanie pomocy potrzebującym. - Nasza praca stała się koszmarem. Praktycznie nie ma jak pomóc ludziom, zwłaszcza poza stolicą - mówił agencji DPA przedstawiciel organizacji Lekarze bez Granic Christopher Stokes. Podkreślił, że kierowcy i pracownicy jego organizacji po prostu odmawiają wyjazdów, obawiając się izraelskich bomb.
Koordynator Światowego Programu Żywnościowego ONZ Zlaten Milisić ocenia, że na południe od rzeki Litani na wsparcie czeka około 100 tys. ludzi. - Nasza działalność przypomina pacjenta, któremu z braku tlenu grozi paraliż - mówił. W Libanie zniszczonych zostało ponad 100 mostów. Szef Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża Jakob Kellenberger większość drogi do miasta Tyr - gdzie pomocy potrzebuje około 100 tysięcy ludzi - musiał odbyć pieszo.
Ostatnią szansą na osiągnięcie porozumienia w sprawie dotyczącej sytuacji w Libanie rezolucji ONZ może okazać się wizyta zastępcy sekretarza stanu USA Davida Welcha w Izraelu. Amerykanie i Izraelczycy usiłują wypracować schemat "sukcesywnego zawieszenia broni", polegającego na tym, że Izrael wycofywałby się z Libanu stopniowo, a miejsce jego wojsk zajmowałyby siły pokojowe. Liban żąda natychmiastowego przerwania ognia i chce, by Izraelczycy wycofali się szybko. Ich miejsce miałyby zająć nie tylko błękitne hełmy, ale i 15 tysięcy żołnierzy libańskich. Izrael się na to nie zgadza i twierdzi, że Libańczycy nie mają wystarczających sił, by powstrzymać Hezbollah od dalszych ataków.
Jeśli porozumienia nie będzie, Izrael ruszy do ataku - w środę premier Ehud Olmert zaakceptował wysłanie żołnierzy 20 km w głąb Libanu. Jednak zdaniem zachodnich dyplomatów, skoro ofensywę zapowiedziano, a jej nie rozpoczęto, może być to po prostu próba wywarcia nacisku na Radę Bezpieczeństwa ONZ. Wiadomo, że szefowa izraelskiej dyplomacji Cipi Livni gotowa jest do natychmiastowego wyjazdu do Nowego Jorku, jeśli tylko pojawi się szansa na porozumienie w sprawie rezolucji.
- Zawsze można iść na wojnę. Ale lepiej dać najpierw szansę dyplomatom. Pojawiła się nowa możliwość osiągnięcia celów, które postawił sobie Izrael - powiedział w wywiadzie dla internetowych YNET News wicepremier Szimon Peres.
PIOTR KOŚCIŃSKI, reuters, afp, dpa
"Rzeczpospolita" 2006-08-11
Autor: wa