Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Amerykanie wyrzucają Demokratów z Kapitolu

Treść

Według wszystkich sondaży typu exit-polls, Partia Demokratyczna poniosła sromotną klęskę w wyborach do amerykańskiej Izby Reprezentantów. Republikanie zdobyli około 240 miejsc w niższej izbie Kongresu, przy około 190 mandatach ich przeciwników. Bardzo wyrównana walka toczyła się w wyborach uzupełniających do Senatu o 37 foteli w tej 100-osobowej izbie. Demokraci zachowali bardzo nieznaczną większość, co jednak bardzo utrudni forsowanie zapowiedzianych przez Baracka Obamę reform. Jak twierdzą komentatorzy, tak dotkliwa porażka prezydenckiego ugrupowania to rachunek, jaki społeczeństwo wystawiło szefowi Białego Domu za dwa lata wyjątkowo nieudolnych rządów, zwłaszcza w dziedzinie gospodarki.
Oprócz głosowań na kandydatów do Kongresu Amerykanie wybierali wczoraj także gubernatorów w 37 spośród 50 stanów. Także i na tej płaszczyźnie Partia Demokratyczna poniosła klęskę. Republikanie (GOP) zdobyli 26 foteli gubernatorskich, Demokraci - 11, zaś władzę w najmniejszym stanie USA Rhode Island będzie sprawował kandydat niezależny - Lincoln Chafee. Przedstawiciele GOP zyskali niemal we wszystkich stanach, które dotychczas uchodziły za bastiony Demokratów. Nawet do ostatnich chwil najbardziej rozpoznawani politycy Partii Demokratycznej próbowali zabiegać o głosy wyborców. Sam prezydent Obama w licznych wywiadach, których udzielał tuż przed głosowaniami, namawiał do poparcia członków jego partii. Szef Białego Domu rozmawiał m.in. z gospodynią bardzo popularnego programu "Idol", a także ze stacjami radiowymi w Milwaukee, Cincinnati, Filadelfii, Honolulu i Miami. Żona prezydenta - Michelle, również bardzo zaangażowała się w kampanię wyborczą, agitowała m.in. w Newadzie i Pensylwanii. Oprócz pary prezydenckiej do głosowania na kandydatów Partii Demokratycznej namawiali m.in. wiceprezydent USA Joe Biden, a także były prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton. Wsparcie największych tuzów spośród amerykańskich Demokratów nie pomogło jednak temu ugrupowaniu.
Szczególnie silną kampanię Demokraci prowadzili w tzw. stanach spornych, gdzie do końca nie było wiadomo, na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa. Tak było np. w przypadku Ohio, kiedy prezydent Obama w przemówieniu podczas jednej z audycji radiowych nazwał Republikanów "wrogami Latynosów". Słowa te miały oczywiście skłonić dość liczną w tym stanie społeczność hiszpańskojęzyczną do głosowania na kandydatów jego partii. Nie pomogły jednak nawet tak tanie chwyty.
Już od dłuższego czasu obwinia się prezydenta oraz jego ludzi w Kongresie o doprowadzenie kraju do fatalnej sytuacji gospodarczej. Mający olbrzymią większość w Kongresie, a także prezydenta w Białym Domu, lewicowi politycy nie potrafili poradzić sobie przez dwa lata z problemami państwa, a wręcz
- jak uważa duża część społeczeństwa - jeszcze te problemy pogłębili. Amerykanie szli więc wczoraj do urn, mając na uwadze: panujące w USA bezrobocie na poziomie 10 proc., bardzo powolny wzrost ekonomiczny, fatalny pakiet stymulujący gospodarkę czy koszmarny projekt reformy służby zdrowia, a także pękniętą bańkę spekulacyjną na rynku mieszkaniowym, która wielu obywateli pozbawiła mieszkań.
Na pogorszenie się notowań partii prezydenckiej, a tym samym zwiększenie szans opozycji mocno zapracował również ruch Tea Parties, który już od dłuższego czasu głośno krytykował posunięcia Białego Domu, zwłaszcza w dziedzinie gospodarki i służby zdrowia. Jak podkreślają komentatorzy, tak słaby wynik Demokratów pokazuje, że czysto PR-owska polityka, jaką prowadził niemal od początku swojej kadencji Obama, nie sprawdziła się na dłuższą metę. W ostatnich tygodniach coraz częściej do prasy zaczęły wyciekać informacje o tym, iż prezydent nie jest szczerze zainteresowany sprawami państwa, że woli spędzać czas ze znajomymi, grając w golfa czy koszykówkę.
Jak oceniają eksperci, wczorajsze wybory mają być pierwszym poważnym krokiem powrotu Republikanów do władzy. Część ocenia, że rozczarowanie Barackiem Obamą jest tak duże, iż wkrótce Ameryka może stać się jeszcze bardziej konserwatywna niż za czasów Ronalda Reagana.
Łukasz Sianożęcki
Nasz Dziennik 2010-11-03

Autor: jc