Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ameryka zmieniła się w "sądokrację"

Treść

Z prof. Curtisem Hancockiem, wykładowcą filozofii w Rockhurst Jesuit University w USA, rozmawia Adam Kruczek
Katolicki Uniwersytet Notre Dame w Stanach Zjednoczonych nadał w niedzielę prezydentowi Barackowi Obamie, znanemu z proaborcyjnych wypowiedzi i decyzji, doktorat honoris causa. Jak Pan ocenia to posunięcie?
- Uważam, że jest to decyzja haniebna, stawiająca ten uniwersytet w rzędzie instytucji oszukańczych. Takimi posunięciami instytucje katolickie zapracowują na własny kryzys tożsamości. W którymś momencie trzeba bowiem zapytać, w jakim sensie one są katolickie. Rozumiem, że można podejmować pewne próby wyważenia różnych wartości funkcjonujących w przestrzeni publicznej, ale w pewnym punkcie, aby zachować własną tożsamość, uczelnia katolicka musi zadać sobie pytanie, jak by ten problem rozwiązano w szkole niekatolickiej lub nawet antykatolickiej. Jeżeli szkoła katolicka robi rzeczy właściwe szkole antykatolickiej, to w jakim sensie nadal jest szkołą katolicką? Przecież rodzice wysyłają swoje dzieci do takich szkół, myśląc, że skoro są one katolickie, to zapewniają katolickie wykształcenie i będą broniły katolickiego światopoglądu. Tymczasem tego rodzaju decyzje w istocie podważają katolicki punkt widzenia. W tym sensie dochodzi tu do publicznego oszustwa.
Około tysiąca uczestników tej uroczystości zgotowało prezydentowi Obamie owację na stojąco. Jego stanowisko w sprawie ochrony życia człowieka przestało być dla amerykańskich katolików ważne?
- W Stanach Zjednoczonych panuje zbytnio uproszczone rozumienie rozdziału Kościoła i państwa. To staje się wymówką dla podejmowania decyzji politycznych niezgodnych z własnym sumieniem, ale uzasadnianych tym, że religia ma się trzymać z dala od polityki. To jest prawie aksjomat w amerykańskiej kulturze. Amerykanie, w tym także katolicy, uważają, że polityka to sztuka kompromisu. Katolików więc martwią poglądy Obamy na kwestię aborcji, ale uważają, że całościowy, socjalistyczny w wielu aspektach projekt i kulturowa wizja, którą proponuje nowy prezydent, przeważa w ogólnym bilansie oceny jego poglądów i pozwala im przymknąć oko na problem aborcji. To jest według nich kompromis, na jaki poszli. Niezbyt inteligentny kompromis.
Czym można wytłumaczyć popularność idei socjalistycznych wśród niektórych Amerykanów deklarujących się jako katolicy?
- To złożony problem dotykający również kwestii nauczania społecznego amerykańskich biskupów, którzy od wielu lat w listach pasterskich na temat gospodarki są przychylni socjalistycznym poglądom. Wielu katolickich duchownych i nauczycieli w USA uważa, że chrześcijaństwo wymaga "progresywnego" spojrzenia na świat i jeżeli chce służyć rozwojowi ludzi, nie powinno być skrępowane dogmatami i doktrynami. Uważają doktrynę Kościoła za coś w rodzaju żywego organizmu, który musi przystosować się do istniejących warunków. Sądzą, że jeśli chcą pomagać ludziom w rozwiązywaniu ich dzisiejszych problemów, to nie mogą być krępowani przez tradycję. A więc po swojemu ustalają, do czego chrześcijaństwo jest powołane w danym momencie historycznym. Obama reprezentuje dla nich określony rodzaj perspektywy politycznej, którą uważają za korzystną dla społeczeństwa pogrążonego w kryzysie gospodarczym. Martwi ich kwestia aborcji, ale próbują ją zbagatelizować, gdyż popierają program gospodarczy Obamy. To takie naiwne myślenie odwołujące się do Ewangelii, według którego Jezus był socjalistą, bo aby poprawić życie biednych, nakazuje nam dać ubogiemu swoją koszulę.
Według danych Instytutu Gallupa, w USA wzrasta odsetek osób przeciwnych aborcji na życzenie. Jest najwyższy od 20 lat. To chyba dobra wiadomość?
- Byłaby bardziej obiecująca, gdyby w Stanach nadal rządziła demokratyczna większość. Tymczasem Ameryka się zmieniła, stała się "sądokracją". Stany są rządzone przez sędziów, a demokracja w gruncie rzeczy przestała się już liczyć. Stało się powszechną praktyką, że gdy wynik demokratycznego głosowania nie odpowiada elitarnej, dominującej kulturze, to sprawa trafia do sądów i one unieważniają decyzję ludzi. Tak było, kiedy głosowano nad "małżeństwami" osób tej samej płci. Nawet w Massachusetts czy Kalifornii, a więc bardzo liberalnych stanach, ludzie je odrzucali. Ale potem decyzja jest zaskarżana i sądy ją zmieniają. Jak dotąd zrobiono tak w trzech stanach, gdzie zalegalizowano układy jednopłciowe. A więc przestało mieć większe znaczenie to, co uważa większość ludzi. Ważne, co myślą elity kierujące społeczeństwem i kontrolujące system sądowniczy. Praktycznie społeczeństwem amerykańskim kieruje klasa prawnicza. Zresztą w ten właśnie sposób, a więc drogą sądową, aborcja dostała się do naszego społeczeństwa. Ogół Amerykanów nigdy nie zagłosowałby za aborcją. Wprowadził ją Sąd Najwyższy orzeczeniem z 1973 r. w sprawie Roe v. Wade.
Jaka jest szansa na zmianę tej sytuacji?
- Ta patologiczna sytuacja nie będzie trwała wiecznie. W końcu ludzie się zdenerwują, powstaną i ją zmienią. Myślę, że tak się stanie, gdy grupa ludzi w Białym Domu i równoległych strukturach, która przejęła władzę, posunie się za daleko. Chodzi o to, że w Stanach lewicowi, socjalistyczni, skłonni do marksizmu politycy marzyli od dawna o przejęciu sterów w amerykańskim rządzie i zwróceniu go w kierunku skrajnie lewicowej polityki gospodarczej typu marksistowskiego. Teraz mają okazję, aby te marzenia wprowadzić w życie, a to może wywołać wstrząs, który poważnie zaniepokoi Amerykanów, co może wyzwolić bardzo silną i twórczą energię. To jest właśnie geniusz demokracji. Demokracje śpią, ale to są śpiące olbrzymy. Więc mam nadzieję, że ten śpiący olbrzym, którym jest dziś Ameryka, obudzi się i zaprowadzi z powrotem porządek. Niestety, w Ameryce panuje cywilizacja rozrywkowa. Przesiąknięte nią jest pokolenie młodych Amerykanów, którzy głosowali na Obamę. I to sprawia, że jestem trochę mniejszym optymistą co do tego, czy amerykański okręt szybko powróci na właściwy kurs.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-05-22

Autor: wa