Akademicki, czyli precyzja i profesjonalność
Treść
Boże, przebacz mi wszystko... - prosi w swoich ostatnich słowach Anna Karenina, nim najeżdżający na nią pociąg zmasakruje jej ciało. Tak jest w powieści Lwa Tołstoja. A jak przełożyć myśli umierającej Anny, zawarte w słowie pisanym, na sztukę niewerbalną, którą przecież jest balet? Trudne zadanie. O wiele łatwiej wyrazić stan ducha, emocję, lęk, niepewność za pomocą odpowiedniej formy ekspresji. Ale stan umysłu? Baletowa wersja "Anny Kareniny" na scenie Opery Narodowej sprzyja takim właśnie refleksjom. Głównie z tego powodu, że autor układu choreograficznego, tancerz i choreograf Alexei Ratmansky (obecnie także dyrektor moskiewskiego Baletu Bolszoj), stworzył układ taneczny korzeniami silnie tkwiący w tradycji Teatru Bolszoj. Krótko mówiąc: perfekcyjny warsztatowo, z dobrze pojętą akademickością, niedryfujący po fantazmatach dzikiego eksperymentu. A zatem żadnej szarpaniny postmodernistycznej, wielka kultura i dbałość o szczegół. Efekt jest taki, że publiczności spektakl podoba się, co nie zawsze zgadza się z gustem krytyków. Warszawska premiera "Anny Kareniny" choć pewnie nie ma szans na wydarzenie artystyczne roku, jest spektaklem przypominającym o czymś, o czym w sztuce coraz częściej zapominamy, mianowicie o profesjonalizmie, który nie uznaje tzw. pójścia na żywioł, drogą dzikiego eksperymentowania na delikatnej materii sztuki. Mamy tego dowody nie tylko w spektaklach baletowych, ale i operowych, w teatrach dramatycznych i w ogóle w sztukach współczesnych. To prawda, że układ choreograficzny Ratmansky'ego trudno by nazwać poszukującym nowego wyrazu artystycznego, ale chyba nie ten cel przyświecał choreografowi. Pokazana przezeń inscenizacja wcześniej, w tej samej formie, miała premierę w Kopenhadze, Helsinkach i Wilnie. Teraz w Warszawie. Choreograf skoncentrował się głównie na wątku Anny Kareniny i Wrońskiego, starając się opowiedzieć historię ich miłości. Postać Karenina (Walerij Mazepczyk), Kitty (Izabela Milewska), Lewina (Sebastian Solecki) i innych pojawia się tu tylko w takim zakresie, w jakim niezbędna jest ich obecność na scenie dla wpisania głównych bohaterów w rozwój wydarzeń. Natomiast zrezygnowano tu z całej bogatej panoramy stosunków społecznych i obyczajowych epoki zawartej w powieści Tołstoja. Tak więc narracja prowadzona jest z perspektywy Anny i Wrońskiego. W posuwaniu się akcji dużą rolę odgrywa tu scenografia zasadzająca się głównie na projekcji video. Szybkie zmiany planów dynamizują akcję. Nie jestem wprawdzie zwolenniczką wielkich ekranów i projekcji video w spektaklach żywego planu, ale w tym przedstawieniu na pewno ta forma nie przeszkadza w odbiorze, a wpływa ożywiająco na dramaturgię spektaklu. A niewątpliwą atrakcją scenograficzną i inscenizacyjną jest umieszczenie na scenie wagonu kolejowego na początku i na końcu spektaklu. To rodzaj bardzo efektownej ramy kompozycyjnej i zarazem znak symboliczny niosący klimat tragicznego zakończenia. Całość układu choreograficznego można uznać za tradycyjnie konwencjonalną, ale właśnie dzięki tej, powiedzmy, konwencjonalnej formie choreograficznej widać wyraźnie umiejętności warsztatowe wykonawców. Główna para, primabalerina Marta Fiedler w tytułowej partii i Maksim Wojtiul jako Wroński zaprezentowali wspaniały duet wzajemnie uzupełniających się osobowości artystycznych oraz osobowości swoich bohaterów. Anna Karenina Marty Fiedler to osoba o delikatnej konstrukcji psychicznej, tym bardziej więc nagła miłość do Wrońskiego, której nie była w stanie się przeciwstawić, musi kończyć się tragicznie. Tej niszczącej miłości oraz tęsknoty za synkiem nie jest w stanie udźwignąć i rzuca się pod pociąg. Czytelna interpretacja postaci znakomicie zatańczona przez Martę Fiedler. Przeciwstawieniem osobowościowym Anny jest Wroński w świetnym wykonaniu Maksima Wojtiula. Jego bohater, aczkolwiek pałający wielką miłością do Anny, w sytuacjach trudnych nie potrafi stawić czoła, znużony już zazdrością Anny i jej trudną miłością, nie stanowi dla niej oparcia. Jest pewny siebie i gotowy do odwrotu. Nie budzi sympatii widza. Moment ekspiacji widoczny jest po śmierci Anny, ale to za mało. Maksim Wojtiul czytelnie, ze stosowną ekspresją, bez niepotrzebnych zagadek poprowadził partię Wrońskiego. Lekko, pięknie zatańczone duety głównej pary. Chwilami zdawało się, że wprost płyną nad sceną. Może za bardzo stonowany jest tu Karenin Walerija Mazepczyka, ale właściwie wszystkie partie solowe są tu wyraziście zaprezentowane. A nie jest to łatwe, zważywszy na trudną muzykę Rodiona Szczedrina. Kompozytor napisał ten balet w 1972 roku dla swojej żony Mai Plisieckiej. Muzyka nie jest jednorodna, określa się ją jako filozoficzną, bardziej do myślenia, aniżeli do tańczenia. Natomiast orkiestra Opery Narodowej świetnie poprowadzona przez dyrygenta Evgeny'ego Volynsky'ego pokazała pełnię swoich możliwości brzmieniowych. A na koniec czekała widzów niespodzianka. Otóż po zakończeniu spektaklu na scenę weszła 83-letnia Maja Plisiecka i wykonała etiudę, taniec z wachlarzami ułożony specjalnie dla niej przez Maurice'a Bejarta. Ileż poezji, gracji, lekkości i najprawdziwszego artyzmu pokazała artystka w tej krótkiej miniaturze. Sprawiła, że zatęskniliśmy za wielką sztuką i wielkim, prawdziwym teatrem. Temida Stankiewicz-Podhorecka "Anna Karenina", balet Rodiona Szczedrina według powieści Lwa Tołstoja, chor. Alexei Ratmansky, dyrygent Evgeny Volynsky, scenog. Mikael Melbye, projekcje Wendall K. Harrington, światło Jorn Melin; Teatr Wielki - Opera Narodowa, Warszwa "Nasz Dziennik" 2008-12-03
Autor: wa