Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ach, co to był za koncert...

Treść

Valery Gergiev pochylił się do przodu niczym pływak mający zamiar rzucić się do wody. On, wielki rosyjski dyrygent za chwilę przeniesie siebie, orkiestrę Wiedeńskich Filharmoników oraz słuchaczy w inny świat. Siedziałem na chórze pięknej, kawęczyńskiej bazyliki Najświętszego Serca Jezusowego. Podczas wtorkowego koncertu kościół wypełniony był po brzegi.
Obok mnie jakiś zagraniczny operator rejestrował koncert. "Tego, co nas czeka, twoja kamera nie zobaczy" - pomyślałem, patrząc ze zdziwieniem na wachlarze niektórych dam. Wstrzymały oddech. Symfonia "Linzka" Mozarta i V d-moll Szostakowicza. Byłem spokojny. Mozartowskie adagio jeszcze ten stan udoskonaliło. Po wolnym wstępie poczułem charakterystyczne szarpnięcie do przodu. "Oho, będzie ciekawie" - pomyślałem w duchu. Nieduże accelerando zawsze było mi bliskie.
Wiedeńscy filharmonicy byli doskonali w każdym calu. Dzięki ich grze już na początku Symfonii C-dur KV 425 zwanej "Linzką" znalazłem się w czymś na kształt karety, która wesoło, acz dumnie podskakiwała na nierównościach drogi. Naprzeciwko mnie siedział jegomość w peruce. Nie miał jeszcze trzydziestu lat. Jechaliśmy z jego rodzinnego Salzburga do Wiednia. "Rozkosz dla uszu" - myślałem o muzyce, którą pisał "Ideał orkiestry", a o filharmonikach grających ją w tej chwili: "Wielcy Mistrzowie z Wiednia".
Koniec symfonii zwiastował burzę obfitą i dżdżystą. Jaskółki przecinały powietrze. Wiatr bawił się trawą, a filharmonicy muzyką. Dźwięk ich był jędrny i szlachetny. Prawdziwi arystokraci sztuki. Tak samo jak Wolfgang Amadeusz. Kareta gnała po wybojach. Było coraz ciemniej. Ale Gergiev trzyma tempo na wodzy. Orkiestra czuje każdy jego gest, spojrzenie. Także jego brak. Uciekamy przed burzą. Lunęło. Deszcz. Krople uderzają coraz mocniej o ziemię. Rozpadają się na milion cząsteczek zachwytu. To publiczność nie wytrzymała. Koniec utworu. Owacje! Brawo, brawo Wiedeńczycy!!!
Także V Symfonię d-moll Szostakowicza op. 47. wykonali po mistrzowsku. Dyskretne piano skrzypiec rozpoczynające utwór zapowiadało coś niesamowitego. Cisza przed burzą? Nie. Jednak powiało chłodem. To Szostakowicz. Ten chłód jakby się o coś pytał. Filharmonicy nie nadużywali wibrata. "W tym momencie płasko brzmi dobrze" - myślałem, pamiętając o tym, że słucham symfonii, która powstała w totalitarnej Rosji w 1937 roku. Widziałem w niej inne niebo. Obłoki koloru sadzy zasłaniały księżyc. Zamknąłem oczy. "Jak oni pięknie opowiadają muzyką, nawet o pobrudzonym księżycu" - byłem zachwycony artystami. To był balsam na moją duszę. Skrzypce całym smyczkiem. Flet złotym dźwiękiem przenosił złote myśli. Choć w uszach brzmi przysłowie: Złoto otwiera wszystkie drzwi, to wiem, że to nie o to złoto tu chodzi. Spojrzałem na postać Chrystusa. Miał szeroko rozwarte ręce, jakby ogarniał nie tylko filharmoników, bazylikę kawęczyńską, ale cały świat. Popatrzyłem na zagranicznego operatora: jak gdyby nigdy nic w swojej kamerze wymieniał kasetę.
Klaudiusz Pobudzin

"Nasz Dziennik" 2006-09-14

Autor: wa